Przywróć nam Dziady (Recenzja)

Grzegorz Chojnowski | Utworzono: 17.02.2014, 07:21 | Zmodyfikowano: 17.02.2014, 07:49
A|A|A

"Przywróć nam Dziady" – woła Gustaw do Księdza tuż przed końcem pierwszego odcinka tego teatralnego mini-serialu, bo w starym obrzędzie ludowym (który Kościół chce całkiem wytępić) ujawniają się duchy, czyli "dusza świata". To ciekawe, iż właśnie Teatr Polski we Wrocławiu, scena po macoszemu traktująca ostatnio klasykę (patrz KRONOS, LALKA, SEN NOCY LETNIEJ) zdecydował się przywrócić polskiej kulturze całość Mickiewiczowskiego dzieła bez skrótów. Żeby współcześni zamiast słuchać legend o legendzie DZIADÓW, wyrobili sobie własne zdanie. Michał Zadara, inscenizator wrocławskiego spektaklu, ma więc zadanie niełatwe, tym bardziej że mierzy się z pokaźną historią polskiego teatru, z ponad stuletnią tradycją ponad stu wystawień tytułu, no i polityczną ich okrasą. W takim kontekście apel Gustawa rozumieć należy także jako chęć przywrócenia DZIADÓW niepolitycznych, albo nie tylko politycznych, rodzajowych. I to się w tym pierwszym odcinku serii bardzo udało.

Najlepiej na Scenie Grzegorzewskiego wypada część druga, znana ze szkolnej lektury poetycka prezentacja rytuału wywoływania duchów, zaczynająca się od chóralnego "Ciemno wszędzie, głucho wszędzie, / Co to będzie, co to będzie?". Jeśli ma się wrocławskich aktorów Polskiego do dyspozycji (z niezrównanym – znów! – tym razem w roli Guślarza Mariuszem Kiljanem) i naprawdę atrakcyjny pomysł, sukces murowany. Mamy tu i teatr lalek, i pirotechniczną wstawkę, i ciekawie zaprzęgniętą do działania kamerę (wideo Artura Sienickiego). Zadara wymyślił, że zwyczaj spotkań z duchami pielęgnują (rzecz rozgrywa się w czasach mniej więcej dzisiejszych) członkowie grupki cokolwiek nawiedzonych obywateli, jakoś tak automatycznie kojarzących się ze środowiskiem prawicowym. Zweryfikować to będziemy – być może – mogli za rok, przy okazji wystawienia części trzeciej DZIADÓW Mickiewicza. Spotykają się więc w przestrzeni niedokończonego budynku (stoi taki nieopodal ulicy Zapolskiej), a Guślarz-Kiljan z niezwykle komicznym przestrachem czyni swą powinność.

Kolejne widma zjawiają się, opowiadając dzieje własnych występków. Publiczność co rusz wybucha szczerym śmiechem, bawiąc się jak na komedii. Nie wiem, czy to kpiarskie podejście do arcydzieła wieszcza spodoba się profesorom od romantyzmu, lecz mnie się wydaje ideą doskonałą, zdmuchującą kurz pompy ze strof, w których drugiego dna nie ma. Jest – owszem – ludowa prawda niegłupia, i tyle. Można ją ująć w lepiej przemawiających do dzisiejszych wnuków słowach: miłość–przyjaźń–muzyka (poezja). Nie będę się rozpływał nad każdym aktorem mówiącym czy milczącym w tym przedstawieniu – wszyscy bez wyjątku zasługują na uznanie – lecz nie wyróżnić Sylwii Boroń w trudnej również fizycznie roli zwisającej na linie Zosi-samosi byłoby grzechem, a jego popełnienie mogłoby skutkować pośmiertną wędrówką recenzenta po czeluściach zaświatów i oczekiwaniem na gusła kolejnej dziadowskiej eskadry. Na osobny pean zasługują biorące udział w przedstawieniu dzieci (także te z pozostałych części) – fantastycznie poprowadzone, perfekcyjnie się ze swoich zadań wywiązują. I Józio z Rózią, o dwa ziarna gorczycy proszący (Julia Leszkiewicz, Michał Stawiski), i dwie córeczki Księdza z części czwartej (Paulina Panas, Anna Tomaszewska), i niesamowite, pięknie śpiewające trudną piosenkę o młodzieńcu zaklętym, Dziecię z pierwszej (Mikołaj Szmeichel).

Pierwsza część DZIADÓW to przyjemna w oglądaniu i słuchaniu ekspozycja, w treści błaha i warta pokazania tylko ze względu na aktorów, z radością (chyba) bawiących się słowem. Duet Adam Szczyszczaj–Bartosz Porczyk może zainspirować do osobnego spektaklu. Pierwsza godzina mija błyskawicznie. Widzowie są nawet chyba zaskoczeni, że Mickiewiczowski wiersz brzmi tak naturalnie. Czwarta część to wyzwanie. Autor jednak trochę przesadził, rozgrywając dramat odrzuconych uczuć tak obszernie. Przyzwyczajony do formuły one-man show Bartosz Porczyk (Gustaw) dwoi i się troi, wychodzi z tych godzin miłości-rozpaczy-przestrogi z tarczą (w czym pomagają mu niemało Ksiądz-Wiesław Cichy i dziewczynki), imponuje interpretacją i formą (WOW!), lecz – nie ma siły – napięcie musi spaść. Mimo muzycznych wtrętów (muzyka Mai Kleszcz i Wojciecha Krzaka) czy świetnie zaprojektowanej scenografii Roberta Rumasa. Tak, to kawał poezji na wysokim poziomie, i takiegoż aktorstwa, ale uwaga publiczności odlatuje od dylematów romantyczno-racjonalistycznych, a zwłaszcza opowieści o uczuciach do pięknej Maryli. Nie wiem, jak ułoży całość Michał Zadara w roku 2016, kiedy w jeden dzień zobaczymy wszystko. Może ta czwarta część przyjdzie po politycznej i widowiskowej trzeciej jako rodzaj uspokojenia i w takie miejsce wpasuje się jak ulał, na razie lekko odstaje od poprzednich.

Bo że trzecia część, zaplanowana na kolejny sezon, będzie pełna akcentów politycznych, to raczej pewne. W końcu tak ją Mickiewicz wypełnił, a reżyser wrocławskich DZIADÓW za wieszczem podąża. Rzecz o wewnętrznych sporach w obliczu zewnętrznego zagrożenia (niech mu na imię euro, liberalizm, gender, nieśmiertelna Rosja etc) wejdzie na sceniczne deski w roku wyborów parlamentarnych i prezydenckich, więc od zaangażowania twórcy nie uciekną. Już w tym pierwszym odcinku widać sygnały i aluzje. Zaśmiecony las – jak wspominał w radiowej rozmowie ze mną scenograf Robert Rumas – może oznaczać zaśmieconą polską historię. A tę historię ciągle przecież zamieszkują widma wciąż przemierzające wyobraźnię i emocje Polaków. Z pierwszego etapu projektu DZIADY zostaje za to coś, czego zobaczyć w DZIADACH się nie spodziewałem: sugestia, że rytuały pamięci są potrzebne, by przypomnieć sobie o tu i teraz, o etycznym carpe diem. W końcu "Kto nie dotknął ziemi ni razu, / Ten nigdy nie może być w niebie".

Adam Mickiewicz DZIADY (I, II, IV oraz wiersz UPIÓR), reż. Michał Zadara, Teatr Polski we Wrocławiu, Scena Grzegorzewskiego, 15.02.2014

REKLAMA