CAROL ******(RECENZJA)

Jan Pelczar | Utworzono: 03.03.2016, 18:09
A|A|A

 

CAROL ******

 

 

 

Arcydzieło Todda Haynesa otworzyło jesienią 6. American Film Festival we Wrocławiu i stało się wizytówką jednej z najlepszych jakościowo imprez filmowych ostatnich lat. Po niezasłużonej oscarowej porażce wreszcie wchodzi na ekrany polskich kin. To tylko z pozoru prosta, klasyczna opowieść miłosna. Za każdym rogiem czai się podtekst. Trójkąt, tabu, tajemnica. Miłość będzie niemożliwa. Albo jej spełnienie kogoś skrzywdzi, co naznaczy samą relację. Na podstawowym planie „Carol" pięknie pokazuje, czym jest miłość, dla tych, którzy ją przeżywają. 

Nie udałoby się to, gdyby widzowie nie uwierzyli w uczucie między głównymi bohaterkami. Nominowany do Oscara duet Cate Blanchett – Rooney Mara (ta druga nagrodzona za swą kreację już w Cannes) gra tak, że skóra cierpnie, włosy na niej stają dęba, a tętno przyspiesza. 

 

Grana przez Blanchett Carol prowadzi życie bogatej mieszkanki Nowego Jorku. Robi zakupy świąteczne dla swojej rodziny, gdy dostrzega Theresę. Postać Mary pracuje jako ekspedientka w domu towarowym, ale marzy o tworzeniu fotografii. Zauroczenie będzie obustronne. Zacznie się historia piękna. Skazana także na mrok. Kto kogo uwodzi, kto będzie bardziej dotknięty przez miłość? Do fenomenalnego duetu aktorek w głównych rolach dostrajają się bohaterowie drugiego planu.

 

W tle lata pięćdziesiąte, które reżyser „Carol" z udziałem swoich współpracowników, wybitnego operatora Eda Lachmana i bezbłędnej kostiumolog Sandy Powell, potrafi inscenizować, jak nikt inny. Już w „Daleko od nieba" grał z poetyką melodramatów Douglasa Sirka. W „Carol" wziął się za adaptację opowiadania Patricii Highsmith. Pisarka opublikowała „The Price of Salt" pod pseudonimem, bo samo opisanie miłości dwóch kobiet było wówczas skandalem. Haynes nie musi już skupiać się na społecznym problemie. W kinie po „Życiu Adeli" oglądamy lesbijską historię miłosną, jak każdą inną – nieważne, kto kocha. Przedmiotem zainteresowania jest już samo uczucie i jego wpływ na zainteresowanych oraz ich otoczenie. 

 

Haynes bywa za swoje podejście krytykowany. Że wziął na warsztat konkretną historię miłosną, a sfilmował ją w konserwatywnym języku filmowym. Gdzie tu sprawiedliwość dla bohaterek filmu, które chciały wyzwolić się z gorsetu, nakładanego także sposobem opowiadania? Takie pytania słyszałem po premierze na AFF. Przypomniałem sobie o nich podczas seansu nagrodzonej jednym Oscarem „Dziewczyny z portretu". To filmowi Toma Hoopera można postawić podobny zarzut. A jednak to kreację Alicii Vikander, a nie Rooney Mary docenili bardziej członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej. Haynes się broni, bo jego film wyrasta z kostiumu i klasycznego sposobu opowiadania. Traktuje go jako kolejną warstwę budowania miłosnego nastroju. Jak fetysz, narzędzie erotycznej gry z widzem. 

 

Adaptację pieczołowicie skonstruowała przyjaciółka Highsmith, Phyllis Nagy. Dramaturgia prowadzona jest bezbłędnie, widz może czuć się przysięgłym w procesie rozwodowym. Albo detektywem, który zbiera dowody. Ślady szminki na papierosach, dźwięki fortepianu, grzechot kostek lodu w szklankach do drinków – Haynes perfekcyjnie zanurza się w poetykę noir, jakby chciał zasugerować widzowi, że to historia femme fatale. Interpretacji może być znacznie więcej, niż w kryminale. Sam reżyser sugeruje, że to zakochani mają w sobie coś ze śledczych: odczytują gesty, znaki, tony. Tworzą teorie z poszlak, zastawiają pułapki, prowokują. W filmie „Carol" można się zakochać. Ale nawet bez emocjonalnego podejścia da się w nim dostrzec arcydzieło.

REKLAMA

To może Cię zainteresować