"Sesje" ****, "Niemożliwe" ***

Jan Pelczar | Utworzono: 23.01.2013, 09:11
A|A|A

Kadr z filmu "Sesje"

Dziś zaczynają z nich wychodzić szwy gatunkowej konwencji. W kinach są już „Sesje”, a w piątek premiera filmu „Niemożliwe”. Poza prawdziwymi historiami oba filmy opierają się na duetach aktorskich. W pierwszym przypadku mamy do czynienia z parą, której ekranowe porozumienie i chemia porusza widzów, w drugiej produkcji możemy cytować komentatorów piłkarskich, którzy często mówią o „klasycznym meczu dwóch połówek”.

Zacznę od duetu gorszego. Naomi Watts i Ewan McGregor dzielą ekran właściwie jedynie w prologu. Małżeństwo z trójką dzieci przylatuje z Japonii do Tajlandii na wymarzone wakacje. Dla mężczyzny to chwila wytchnienia od pracy w korporacji, dla kobiety okazja, by porozmawiać o planach na przyszłość, na przykład o powrocie do Anglii. Już od pierwszej sceny w samolocie wiemy. że wydarzy się jakaś tragedia. Atmosferę podbija muzyka rodem z hiszpańskich horrorów, których reżyser „Impossible” Juan Antonio Bayona nigdy się nie wyprze. I rzeczywiście – najmocniejszy moment filmu to uderzenie fali tsunami, w feralne Boże Narodzenie 2004 roku. Efekty specjalne, zdjęcia i montaż robią w tej długiej sekwencji, powracającej później w kilku retrospekcjach, oszałamiające wrażenie. A bardziej przekonujący od Watts i McGregora jest debiutujący w kinie Tom Holland, nastolatek grający najstarszego syna ekranowego małżeństwa. Oparta na faktach historia poszukiwania członków rozłączonej kataklizmem rodziny ma ogromny potencjał. W części z Naomi Watts trzyma za gardło napięciem i wyciska łzy wzruszenia, kiedy na ekranie pojawia się Ewan McGregor czujemy już tylko zażenowanie. Bayona, chociaż wcale robić tego nie musi, nie rezygnuje ze znanych sobie chwytów rodem z kina grozy. Gdy w zdjęciach widzimy pieczołowicie zrekonstruowany obszar prawdziwej klęski żywiołowej, efekciarski montaż i takaż muzyka nie działają dobrze.

Charakterystyczna muzyka i sposób narracji to także przypadek filmu „Sesje”. Tu trudno odwołać się jednak do konkretnego gatunku filmowego, to raczej nurt amerykańskiego kina niezależnego, podrozdział: komediodramat. Z życia wzięte historie, opowiedziane z dystansem, ironicznie, przy szerokim udziale błyskotlwych dialogów. Całość jest filmowana w świetle bliskim naturalnemu, ale jednak stylizowanym. Z jednej strony to wiarygodna i oparta na niekoloryzowanych wspomnieniach historia nieuleczalnego mężczyzny, z drugiej „feel good movie” oparty na prawidłach komedii romantycznej. Cinema verité, ale z pieczątką projektanta przestrzeni. Niemal każda sekwencja ma swoją puentę, niczym kolejne rozdziały filmu albo odcinki serialu, na który „Sesje” z pewnością dałoby się przerobić. Muzyka wybrzmiewa od pierwszej do ostatniej sceny, szczegółnie w przejściach między scenami. Jest odpowiednia, i charakterystyczna dla filmów z pieczątką trwającego właśnie festiwalu w Sundance. Rok temu „Sesje” dostały tam nagrodę publiczności.

Trzy lata temu w filmie „Wszystko w porządku” Lisa Cholodenko opowiedziała w podobny sposób o rodzinie zbudowanej przez dwie lesbijki, których potomstwo pragnie poznać biologicznego ojca. Półtora roku temu informowano o pracach nad serialową kontynuacją dla HBO. W międzyczasie oryginalność projektu mogła mocno zblednąć. „Wszystko w porządku” miało cztery nominacje do Oscara, „Sesje” otrzymały zaledwie jedną. Doceniono Helen Hunt, za rolę terapeutki, która spotyka się na tytułowych sesjach z głównym bohaterem. Dziennikarz i poeta Mark O’Brien, grany z poświęceniem i wrażliwością przez Johna Hawkesa, był chory na Heinego-Medina, poruszał się wszędzie na specjalnym łóżku, ze zbiornikiem tlenu.

W 38. roku życia zapragnął stracić dziewictwo. I w tym celu spotykał się z trenerką „cielesnej świadomości”. Sceny odkrywania seksualności przez ciężko chorego pacjenta potraktowano pruderyjnie, choć Helen Hunt kamera nie upiększa i jak na hollywoodzkie standardy jej rola jest odważna. Reżyser Ben Lewin, weteran telewizyjnych produkcji spłycił wymowę całości wprowadzając drugoplanową postać – katolickiego księdza, którego poczciwie wykreował William H.Macy. Rozbija to ekranowy duet, ale służy komedii w komediodramacie, bo w konfesjonale duchowny i niepełnosprawny rozprawiają o seksie, wzbogacając swe dialogi uwagami ogólnymi typu: „witajcie w świecie ludzi, codziennie ktoś łamie komuś serce”.

Niestety niecodziennie ktoś łamie w kinie powszechnie przyjęte reguły, nawet w konwencjach, z którymi obcujemy od niedawna. Nieważne, czy podczas filmowej pracy nad traumami z niedawnej przeszłości, czy nad sposobem na ich przezwyciężanie, który nie wszędzie się jeszcze przyjął.

REKLAMA