Jazztopad 2017: Pugs and Crows [RELACJA, ROZMOWA, ZDJĘCIA]

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 23.11.2017, 21:35 | Zmodyfikowano: 23.11.2017, 21:35
A|A|A

Pugs and Crows (fot. J. Stoga/NFM)

Ponoć Vancouver to jedno z najpiękniejszych miast na świecie. Z perspektywy Wrocławia rzecz trudno weryfikowalna. Natomiast nadodrzańska perspektywa potwierdza, że w kanadyjskim tyglu swobodnie mieszają się ze sobą muzyczne pokolenia. Wspomniany wcześniej Schmidt, za swojego mentora uważa Tony'ego Wilsona, u boku którego gra w Pugs and Crows. A wspomniana formacja to muzyczna wizytówka kanadyjskiego miasta.

Styl Wilsona, który w swej biografii ma lekcje u Johna Abercrombie oraz grę z Muddy Watersem i Howlin' Wolfem, mocno orbituje w stronę fusion z lekkim bluesowym i momentami też jam-psychodelicznym odchyłem. Odczuwalna finzezja i staranność w prowadzeniu dźwięku mocno wpłynęła nie tylko na drugiego gitarzystę ale i na cały skład, o czym przekonywał Cole Schmidt:

 

Tony Wilson wpływał na muzykę Pugs and Crows jeszcze nie będąc członkiem zespołu. Jako główny kompozytor zespołu, spędziłem dużo czasu poznając jego nagrania, a następnie studiując u niego. 6-7 lat temu wspólnie daliśmy serię koncertów w Europie wschodniej. Nasz basista, Russell [Sholberg-MK], już od dekady z nim gra i to on nas sobie przedstawił. Tony Wilson nie jest naszym nauczycielem, jest członkiem zespołu, w którym ma swoją określoną rolę oraz podobnie jak pozostali, improwizuje.

Repertuar wrocławskiego koncertu stanowiły nagrania zarejestrowane na podwójnym wydawnictwie „Everyone Knows Everyone”. Ta płyta, będąca mieszanką skandynawskiej powściągliwości, mantryczności chicagowskiej sceny post rockowej podszytej zespołową improwizacją, w głównej mierze jest kompozytorskim dziełem tandemu Schmidt & Wilson. 

Zaczęli od „The Treatment” i dialogu fortepianu (Cat Toren) ze skrzypcami (Meredith Bates), do którego dołączył spokojny puls sekcji (Russell Sholberg, Ben Brown). „GOYA BABY!” to pierwszy popis zespołowej improwizacji, który zyskał jeszcze w rozbudowanych w stosunku do płyty „Long Walk” i „Sloppy Slaughter”. W wypadku Pugs & Crows ważna jest równowaga między akustycznością a elektrycznością, która na koncercie poszerzona została o swobodną improwizację grupy nie nosząc przy tym stempla brzmieniowego chaosu. Uwagę przykuwały klasycznie wykształcone Bates i Toren, które swobodnie operując klimatem, przechodziły od romantycznych plam do wściekłego preparowania instrumentów. Meredith Bates tak scharakteryzowała brzmienie zespołu:

 

Aby określić styl West Coast musimy cofnąć się o 25-30 lat wstecz, kiedy grupa muzyków z Vancouver ukształtowała styl komponowania i improwizacji w oparciu o brzmienie, przywodzące na myśl bezkres oceanu, piętrzące się nad miastem góry i lasy otaczające Vancouver. Chodziło o zbudowanie muzycznego kontrastu, odpowiadającego temu, że miasto z trzech stron otoczone wodą, sąsiaduje ze stromymi, górskimi stokami. Poza tym ważne jest poszanowanie tradycji i respekt dla mistrzów, a to buduje ponadpokoleniową mieszankę.

Koniec występu to najlepszy tego wieczoru „Everyone Knows Everyone”, w którym wybrzmiały echa europejskich eksperymentów ze skrzypcami w muzyce rockowej (pierwsze 2 płyty East of Eden), klasycznego fusion, a na koniec otrzymaliśmy żywiołowe unisono 2 gitar z lekko kakofonicznym, opadającym akompaniamentem.

Schodząc ze sceny, po krótkim bisie, szybko pożegnali się z publicznością. Zawstydzeni, że wypełnili całą Salę Czerwoną NFM-u? Im rzadko zdarza się grać przy tak dużym audytorium. Nam z kolei, z taką samą częstotliwością, zdarza się obserwować tak solidnych improwizatorów.

REKLAMA

To może Cię zainteresować