Co było najlepsze na 14. American Film Festival

Jan Pelczar | Utworzono: 13.11.2023, 22:54 | Zmodyfikowano: 13.11.2023, 22:54
A|A|A

zdj. mat.prasowe

1. „Against All Enemies” („Przeciw wszystkim wrogom”), reż. Charlie Sadoff

Zasłużony zwycięzca konkursu American Docs. Gdybym z repertuaru tegorocznego festiwalu filmów amerykańskich we Wrocławiu miał wybrać jeden tytuł, który warto pokazać w całej Polsce, w wielu kinach i spotkać się po seansie z publicznością, porozmawiać o wrażeniach, refleksjach i ocenach, to byłby to właśnie reżyserski debiut doświadczonego producenta. Charlie Sadoff postawił kamerę przed członkami ultranacjonalistycznych bojówek, przed tymi, którzy uważają, że w Stanach Zjednoczonych trzeba bronić republiki przed urzędującym prezydentem i jego akolitami. Rozmawiał też z ekspertami od organizacji, których w USA nie nazywa się terrorystycznymi tylko dlatego, że termin zarezerwowany jest dla obcokrajowców. Pokazuje także polityków, budujących narracje oparte na skargach i rozliczeniach. Powtarzających hasła, które kwestionują demokratyczne zasady. Polityka oparta na poczuciu straty i zagrożenia to zalążek ideologii promującej użycie przemocy – opowiadają bohaterowie Sadoffa. W Polsce ich słowa brzmią znajomo, ale możemy słuchać ich ze względnym spokojem. W kraju, w którym radykałowie mają legalny dostęp do broni palnej na szeroką skalę o taki spokój już trudno. Po filmie „Against All Enemies” nie będziecie zdziwieni, jeśli za rok w USA dojdzie do wojny domowej. Zatrważająco wygląda też powtarzalność pewnych mechanizmów, a kilka historycznych faktów umiejętnie zestawionych z opowiadaniem o współczesności, zrobi wrażenie na tych, którzy nie znają biegle rodowodu amerykańskich partii politycznych. Porażający seans filmowy. 

Film nie ma zaplanowanej dystrybucji w Polsce. 

2. „The Holdovers” („Przesilenie zimowe”), reż. Alexander Payne i „Eileen”, reż. William Oldroyd

Dwa świąteczne instant classics. Komedia, która daje do myślenia i dramat, który potrafi zaskoczyć najlepiej przygotowanego widza. U Payne'a powraca Paul Giamatti, z postacią jeszcze bardziej ekscentryczną niż w „Bezdrożach”. Jego profesor od starożytnych cywilizacji, uwięziony z uczniami w czasie świątecznej przerwy w murach szkoły średniej z internatem na początku lat 70. XX wieku, to najciekawszy wykładowca na dużym ekranie od czasu „Cudownych chłopców”. Zaś licealna paczka i największy jej outsider mogą od razu dołączyć do największych klasyków amerykańskiego kina „coming of age”. Dodatkowy wymiar nadaje filmowi historia przeżywającej żałobę kucharki. Mimo wielu dramatów i dominującej u bohaterów melancholii i tęsknoty, serdecznie się na seansie „The Holdovers” uśmiałem. Był to śmiech oczyszczający, a jego źródło tkwi w błyskotliwym i inteligentnym scenariuszu, który doczekał się bezbłędnego wykonania.

Dawno też w kinie nie dałem się tak zaskoczyć, jak jednym ze zwrotów akcji w filmie „Eileen”. Również bezbłędnie zagranej historii i również osadzonej w dawnych latach (tym razem sześćdziesiątych). Z „The Holdovers” łączy „Eileen” jeszcze Boston (film Payne'a rozgrywa się nieopodal miasta) oraz mądrze napisany i poprowadzony scenariusz. Tu źródłem jest proza Ottessy Moshfegh, którą w Polsce poznajemy coraz lepiej dzięki Wydawnictwu Pauza. „Byłam Eileen” wydało jednak jeszcze w 2015 roku inne wydawnictwo (W.A.B.) i nie mogę się już doczekać, by porównać literacki pierwowzór z bardzo udaną adaptacją. Tytułową bohaterką jest pracownica więzienia, której życie zmienia się, gdy w zakładzie karnym podejmuje pracę nowa psycholożka. Thomasin McKenzie i Anne Hathaway tworzą duet, który zdaje się zmierzać w rejony znane z „Carol”, ale do głosu dochodzi jeszcze ojciec grany przez Shea Whighama i matka jednego z więźniów (Marion Ireland pokazała się na AFF w dwóch filmach i w obu miała monolog w dość nietypowej, ale identycznej pozycji, w „Eileen” wypadł on o niebiosa lepiej). I historia, która wydarzyła się nim Eileen poznała psycholożkę Rebeccę jest źródłem zaskakującego i dobrze oddanego w filmie zwrotu akcji. Bez niego film jest dobry, z nim bardzo dobry i na długo poruszający. 

"The Holdovers" ma polską premierę kinową przynajmniej o miesiąc za późno, czyli miesiąc po świętach - 26 stycznia 2024 roku. Ten sam dystrybutor (UIP) powinien też wprowadzić do polskich kin "Eileen". 

4. „Memory” („Pamięć”), reż. Michel Franco

Porusza i na długo zostaje, nomen omen w pamięci, także najnowszy film Michela Franco. Nagrodzony w Wenecji Peter Sarsgaard gra tu Saula i faktycznie lepiej do niego zadzwonić, bo cierpi na demencję i nie wiadomo, kiedy będzie potrzebować wsparcia. Z kolei bohaterkę, którą kreuje Jessica Chastain, poznajemy na rocznicowej uroczystości w grupie wsparcia dla osób z problemem alkoholowym. Niezwykłe spotkanie Saula i Sylvii wyzwoli jeszcze wiele ukrytych zależności, traum i krzywd. Franco zaznacza w kolejnych sekwencjach, jak to ma w zwyczaju, uprzywilejowanie klasowe niektórych postaci, ale tym razem zamiast rozliczeń interesuje go, jeszcze bardziej niż w „Sundown”, poszukiwanie kolejnej szansy, szczęścia, a przynajmniej czułości i bliskości. Są w „Pamięci” sceny, które wydają się „puszczone”, takie, które na planie etiudy studenckiej poważnie zagrażałyby zaliczeniu i dobrej ocenie dla dyplomu, ale są też takie, których nie powstydziłby się Haneke w najlepszej formie. Ciekawy seans, idealny do otwarcia bardzo długich i wielopoziomowych dyskusji. Nie tylko o pamiętaniu. 

"Pamięć" wprowadzi do polskich kin w 2024 roku Galapagos Films. 

5. „Dream Scenario” („Wymarzony scenariusz”), reż. Kristofer Borgli

Nicholas Cage nie schodzi z ekranu i jest obłędnie dobry i niejednokrotnie autoironiczny w prześmiesznym momentami, a niekiedy nawet przenikliwym filmie Krostifera Borgliego. Jest niejednokrotnie równie dziwacznie jak na jego poprzednim filmie o zawodowo i performatywnie symulującej choroby pseudo-artystce w młodym wieku. „Chora na siebie” doskonale „rozmawiał” z „Najgorszym człowiekiem na świecie”. Tym razem niespełniony jest wykładowca akademicki w średnim wieku, a „Dream Scenario” ma coś z filmów w stylu „Dnia świstaka”, gdzie wyciągamy logiczne konsekwencje z nieprawdopodobnego zdarzenia. Główny bohater zaczyna się pojawiać w snach, najpierw u swoich studentów i przyjaciół, później, jak w każdej epidemii, u potężnej liczby ludzi. Najpierw jest podekscytowany nagłą sławą, ale z czasem bycie celebrytą ze snów zaczyna na jawie przeszkadzać. A brak wpływu na to, jaki kierunek obierze zbiorowa podświadomość, czyni z chwilowego gwiazdora łatwą ofiarę. „Dream Scenario” nie grzeje się długo w żadnej z szufladek. Nie pozostaje satyrą na współczesne kariery, tylko przez jakiś czas przemawia głosem krytyczynym wobec „cancel culture”, a w finale staje się nawet zabawną dystopią o świecie start-upów i aplikacji. Ciekawiej i mocniej mógł zaś wybrzmieć wątek odpowiedzialności życiowej, za cudze sny z naszym udziałem. 

"Dream Scenario" ma polską premierę kinową zaplanowano na 5 stycznia 2024 roku przez dystrybutora, Gutek Film. 

6. „LaRoy", reż Shane Atkinson

Mój faworyt w konkursie fabularnym Spectrum. Nie zdziwiłem się jednak, że mocno uwikłana w zabawę gatunkiem czarna komedia poległa w starciu z optymistyczną energią feel-good movie jakim jest zwycięskie „Lepiej później niż wcale”. Być może widzów AFF zawiodło, że w „LaRoy” najmocniejsza jest pierwsza scena, w której poznajemy Dylana Bakera („The Hunters”, „Selma”) jako zabójcę do wynajęcia. Potem na pierwszy plan wysuwa się teksańskie popychadło (kto pozna od razu Johna Magaro, męża z „Poprzedniego życia”?), a przeciętniakowi dają do pomocy butnego, acz głupiego prywatnego detektywa (Steve Zahn może grać ile wlezie, ale dla mnie to wciąż aktor z „Reality Bites”). Perypetie wszystkich bohaterów przypominają kolejną odsłonę „Fargo”, a rozgrywają się na naszych oczach w stylowych i zabawnych okolicznościach. 

"LaRoy" nie ma polskiego dystrybutora. 

7. „All Dirt Roads Taste Like Salt" („Polne drogi mają smak soli"), reż. Raven Jackson

To nie będzie moja ulubiona produkcja wspaniałej Adele Romanski, ale nie sposób nie docenić filmowego poematu za poszczególne ujęcia i narracyjne wysiłki. Pomiędzy hipnotyzującym otwarciem, a ciekawą metaforą w finale cierpiałem niekiedy z powodu uderzających fal pretensjonalnych rozwiązań, ale zdecydowanie częściej chłonąłem to, co było piękne i wyłuskiwałem to, co było mądre. Raven Jackson może nie będzie dla mnie, jak dla wybitnych amerykańskich krytyków, najważniejszą kinową debiutantką roku, ale jej nazwisko z pewnością zapamiętam, by nie przegapić kolejnych dzieł sztuki, które stworzy. Z nadzieją, że będzie rozwijać się równie ciekawie, jak inne odkrycia Adele Romanski. 

"Polne drogi mają smak soli" nie mają polskiego dystrybutora. 

8. „Lousy Carter" („Kiepski Carter"), reż. Bob Byington

Formalnie, jak powrót na festiwale OFF-owe. Narracyjnie, jak stonowana i zredagowana wersja mumblecore. Ale najważniejszy jest tytułowy bohater, którego David Krumholtz gra z charyzmą, w tony komediowe uderzając subtelnie. Obok Paula Giamattiego to najciekawszy wykładowca tegorocznego AFF. 

"Lousy Carter" dostępny jest w trakcie AFF online na NH VOD. 

9. Biosphere („Pod kopułą”), reż. Mel Eslyn 

Ciekawy punkt wyjścia i płynna seksualność jako szansa na uratowanie ludzkości. Szkoda tylko, że to kolejna konceptualna produkcja, której zdecydowanie lepiej byłoby w formacie krótkometrażowym. Sterling K. Brown i Mark Duplass aż tak fascynującego duetu jak Luigi i Mario nie stworzyli. 

"Biosphere" nie ma polskiego dystrybutora. 

10. Breaking the News („Z ostatniej chwili”), reż. Heather Courtney, Princess A. Hairston, Chelsea Hernandez

Numer jeden na tej liście to film, który pokazuje w jak złym kierunku, nie pierwszy już raz, może podążyć Ameryka. Na jej zamknięciu postanowiłem umieścić tytuł, który pokazuje jak leczyć przyczyny, a nie tylko objawy. Dokument opowiada o próbie dokonania zmiany w świecie współczesnych mediów. Te mainstreamowe tkwią w pułapce nadreprezentacji białych mężczyzn, a perspektywa kobiet, czy mniejszości nie jest często brana pod uwagę. Podejmowane tematy i sposób ich prezentacji wpływają zaś na hierarchię ważności wielu spraw w opinii publicznej. Na tym tle ciekawa jest historia serwisu The 19th*, który ma na celu oddanie głosu pomijanym przez media głównego nurtu. 

"Breaking The News" nie ma polskiego dystrybutora. 

 O zestawieniu rozmawiałem z Krzysztofem Majewskim w "Więcej Wrocławia" 14 listopada:

REKLAMA

To może Cię zainteresować