Małe kobietki ******

Jan Pelczar | Utworzono: 30.01.2020, 20:29 | Zmodyfikowano: 30.01.2020, 20:29
A|A|A

Tylko w mijającym tygodniu w dwóch znanych mi branżach zawrzało. W filmowej, bo rzecz dotyczyła nadchodzącej premiery „365 dni” i w mediach, bo chodziło o wywiad, który z odtwórczynią głównej roli przeprowadził dziennikarz „Vivy!”. Obleśne, uprzedzone, seksistowskie pytania dotarły na kilka godzin na ekrany użytkowników, bo zostały autoryzowane, a wydawca zdjął je dopiero pod presją społecznego oburzenia. Nawet jeśli producenci świadomie wykorzystali wywiad przekraczający granice dla promocji filmu, to zrobili przy okazji ruch w dobrą stronę – uświadomili redakcjom i redaktorom, że takie pytania są dziś nie na miejscu. Roman Praszyński przeprasza, ale brzmi równie szczerze co TVN odcinający się od rasistowskiej sondy, także z tego tygodnia. Mnie bardziej zajmuje pytanie – co dalej z Praszyńskimi tego świata. Dlaczego? Bo to dziennikarz, który uczył się zawodu we Wrocławiu, podawał za Reda Vonneguta, nieślubnego syna Kurta i pisał podróbki Witkacego. Z czasem poszedł w styl przaśnego wuja z wesela, co musiało podobać się w stylowych redakcjach kolorowych magazynów. Ich wizerunek ma jak widać tyle wspólnego z rzeczywistością, co metropolia z TVN-owskich seriali z Warszawą. Co dalej z Praszyńskimi? Sięgnijmy po jeszcze jeden viral tygodnia, przemówienie Mariana Turskiego: „nie bądźmy obojętni”. Przygotuję dla pana Romana bilet na „Małe kobietki”, mogę mu nawet oddać swój egzemplarz książki. Chociaż akurat w przypadku lektury oryginału Louisy May Alcott przydałoby się trochę komentarza, bo to, co brzmiało feministycznie w XIX-wieku dziś ma momentami posmak konserwy.

Amy, Beth, Jo i Meg żyły w świecie kobiet zależnych od mężczyzn. Ich droga od tytułowych kobietek do dojrzałych kobiet jest drogą emancypacji, ale z określonymi granicami. Dziś granice są przesunięte na inne terytoria. Wielu zdaje się nie dostrzegać, że wciąż istnieją. Opowiedzenie historii z czasu tamtych granic, która odnosi się do granic istniejących dzisiaj udało się Grecie Gerwig perfekcyjnie. Reżyserka i scenarzystka nowych „Małych kobietek” oddała ducha pierwowzoru i stworzyła aktualną, współczesną adaptację. Sukces leży w przyjętej konwencji, która zaburza chronologię całej trylogii i czyni z niej opowieść o pisarskich początkach Jo. Do tej pory myślałem o niej przez kreację Winony Ryder z mojej ulubionej wersji z 1994 roku. Od teraz Jo ma rysy Saoirsy Ronan, która u Gerwig, drugi raz z rzędu – po „Lady Bird” – gra rolę wybitną, mieszczącą w jednej postaci uniwersalne pragnienia całego pokolenia, a w tym przypadku nawet całych generacji.

Do dzisiaj w wielu przypadkach miarą sukcesu dla kobiety ma być dopuszczenie do męskiego klubu. Symboliczny jest tu brak Gerwig w piątce reżyserów nominowanych do Oscara i statystyki tej kategorii, dowodzące nie tyle braku równouprawnienia, co przepaści między kobietami a mężczyznami w branży filmowej. „Małe kobietki” odwracają perspektywę. Dla wielu to pierwszy tekst kultury, w którym to chłopak chce dołączyć do dziewczyn i przyjąć ich reguły. Gerwig kładzie na ten aspekt nacisk. Timothée Chalamet w roli Lauriego jest co najwyżej bezczelny i figlarny, ale nie dyktuje warunków, słucha i zostawia przestrzeń. W filmie Gerwig monologi Amy wygłaszane do Lauriego opisują ówczesną sytuacją kobiet, uzależnionych od mężczyzn pod każdym względem, ale pozostają niepokojąco aktualne w swej wymowie. Do roli Florence Pugh mam najwięcej zastrzeżeń w perspektywie książki, ale rozumiem kierunek, w którym poprowadzono jej postać. Żałuję, że równie szeroko nie rozwinięto wątków z Meg w kreacji Emmy Watson i Beth granej przez Elizę Scanlen. W postać matki, zwanej w polskim przekładzie Marmisią, wcieliła się Laura Dern. Jest coś znaczącego w tym, że w jednym sezonie widzimy ją w dwóch filmach, wyreżyserowanych przez dwoje małżonków – u Noaha Baumbacha w „Historii małżeńskiej” jest wojowniczą prawniczką od rozwodów, u Grety Gerwig daje nowy wymiar postaci, która w powieściowym pierwowzorze mówi słynny monolog o potrzebie wyrzekania się siebie i swoich przyjemności, kształtowaniu charakteru i wyrzekaniu złości.

Fanom wiernych adaptacji do gustu przypadnie zapewne bardziej tradycyjna w interpretacji Meryl Streep jako Ciotka March. Jej wizja świata zdaje się w dzisiejszych czasach przeżywać renesans. Polega na wpływach, bogactwie i dobrym lokowaniu swoich aktywów. W filmie stanowi kontrapunkt. Nowe „Małe kobietki” dają swoim bohaterkom prawo do uczuć i emocji, ale nie ograniczają ich ról do melodramatycznych. Wprowadzona w kluczowych momentach postać wydawcy reprezentuje patriarchat i jego konkretne oczekiwania, którym Jo chce się przeciwstawić z płomienną pasją. Rolą kobiety nie będzie już wyjście za mąż, a rolą autorki zrzeczenie się praw do kształtowania swoich postaci i czerpania z nich zysków. Adaptacja Gerwig przy okazji gra z wieloma konwencjami pokazywania w kinie historii rodzinnych, miłosnych, kostiumowych. Każdą z nich przekłuwa w sposób zabawny i inteligentny, kształtuje nowy portret kobiety w kinie. To nie musi być portret damy. Wyścig na dworzec po ukochanego nie musi wyznaczać najważniejszej kulminacji. Największym zapałem i najbardziej spalającą emocją może być proces twórczy. Kostiumem można się bawić: zrobić rewię mody w oparciu o historyczne odniesienie, ale raczej prêt-à-porter na dziś, bez epokowego gorsetu. Podobnie jest z tańcem i rwanym sposobem opowiadania. Ważniejsza od wierności realiom jest odrobina zachwytu dla widzów w każdej kolejnej scenie. „Małe kobietki” dostarczają bowiem podczas seansu sporo dobrej zabawy.

Na koniec okazuje się, że film z kobietkami w tytule, w przeciwieństwie do wielu, w których oglądaliśmy tytułowych chłopców, może mieć przekaz uniwersalny i ponad podziałami. Najważniejsze dla Gerwig jest „dożywotnie napięcie pomiędzy młodzieńczym idealizmem a nieuniknionymi kompromisami dorosłości” i „sposób w jaki samotność i potrzeba przetrwania wytwarzają ciągły szum zdrady w tle czyjegoś życia”. Cytuję za Laurą Snapes z „Guardiana”, za jej tekstem, w którym tłumaczy, dlaczego „Małe kobietki” zasługują na Oscara za najlepszy film. Też nie miałbym nic przeciwko takiemu werdyktowi. Statuetki za scenariusz, kostiumy i rolę genialnej Saoirse Ronan byłyby częściowym zadośćuczynieniem. Najważniejsze, żebyście przy okazji premiery poszli na „Małe kobietki” do kina: dla serca i dla rozumu. I zapamiętajcie chociaż ten jeden monolog Jo:

Kobiety mają dusze i umysły, nie tylko serca. Mają ambicje i talenty, nie tylko urodę. I mam serdecznie dość ludzi mówiących, że miłość to jedyne, do czego kobiety się nadają, mam dość.”  

REKLAMA

To może Cię zainteresować