Blade Runner 2049 ******

Jan Pelczar | Utworzono: 17.10.2017, 12:06 | Zmodyfikowano: 17.10.2017, 12:06
A|A|A

Ridley Scott, co pokazują ostatnie odcinki "Obcego", nie byłby teraz w stanie nakręcić filmu, który komponowałby się z dzisiejszym kinem podobnie do oryginalnego "Blade Runnera". Sztuka udała się z trzecim "Twin Peaksem" Davidowi Lynchowi: kontynuacja nie odgrzewała dawnego czaru, ale elektryzowała współcześnie, równie mocnymi odniesieniami jak przed laty. W kinie, w przypadku "Blade Runnera" taką świeżość, odwagę i symbolikę zapewnił Dennis Villeneuve.
Za jego sprawą z wielką siłą wracają pytania o człowieczeństwo, tożsamość, inność, moralność. Jak biologiczne i technologiczne ingerencje zmieniają wszystko, jakie nieprzewidywalne mają konsekwencje i jak bezradny w ich obliczu staje się nie tylko człowiek.

Oryginał miał wiele z kina noir, dzisiejsze science-fiction coraz częściej zaczyna się jak western. Takie jest też otwarcie "2049". Łowca androidów, a właściwie replikantów, przyjeżdża na farmę, by unieszkodliwić kolejnego podejrzanego. Misja się udaje, ale na miejscu bohater odkrywa coś, co może zburzyć porządek świata - świata po licznych katastrofach. Apokalipsy były co najmniej dwie: nuklearna zniszczyła to, co zewnętrzne i zmieniła przestrzeń, cyfrowa dotknęła tego, co wewnętrzne i nieodwracalnie zmieniła pamięć.

Teraz nieodwracalne wydaje się, że tym razem Roger Deakins wreszcie dostanie Oscara, a ma dwanaście zasłużonych nominacji bez żadnej dotychczas statuetki. W nowym "Blade Runnerze" jego zdjęcia mają fundamentalne znaczenie, bo przestrzeń reprezentuje tu psychikę głównego bohatera. W oku kamery jest mistrzowsko zaprojektowany świat, czy fantastycznie pomyślane kostiumy, a wszystko splata się w przemyślaną kompozycję. Monumentalne krajobrazy i ogromne gmaszyska zmieniają się w miejsca kameralne, subtelne i intymne spostrzeżenia.

"Blade Runner 2049" idealnie dzieli widownię. Rząd za mną wzdychał i przebierał nogami, odliczając sekundy niemal trzygodzinnego seansu z powoli snującą się akcją. Widzowie, którzy siedzieli przede mną, wpatrywali się w ekran, niczym w błogiej hipnozie. Ja też długo nie mogłem wydobyć się z niemego zachwytu po seansie. Do nowego filmu Denisa Villeneuve'a pasuje postulat części twórców, że o dziele sztuki właściwie nie ma co pisać, dyskutować i rozmawiać, wystarczy je chłonąć, bo wszystko, co można o nim dopowiedzieć, zawiera się w samym obrazie. "Blade Runner 2049" będzie dla zachwyconych lub zaciekawionych filmem do wielokrotnego obejrzenia, dla znudzonych i zawiedzionych - jednorazową męczarnią.

Jedyne, co burzyło mój spokój podczas seansu, to muzyka Hansa Zimmera. Zostawiłbym bombastyczne kompozycje dla "Dunkierki" i obozu Nolana. U Villeneuve'a lepiej sprawdziłby się, szczególnie w towarzystwie genialnych efektów dźwiękowych, kompozytor jego wcześniejszych filmów, Johann Johansson. Domyślam się, że to producent stał za zmianą, obawiając się, że Kanadyjczyk z Islandczykiem jeszcze bardziej oddalą nowego "Blade Runnera" od poetyki Hollywood. Obawy uzasadnione, bo, tak jak z pierwszym "Łowcą androidów" było, przeboju nie będzie, jest za to finansowa klapa, co może uratować publiczność na całym świecie przed przerobieniem jednostkowego arcydzieła w słabnący wyrachowanymi decyzjami kinowy serial, którego przebłyski można już w scenariuszu "2049" wychwycić.

Na szczęście dominują zupełnie inne iskry i niuanse: kamerki w oczach Jareda Leto, ciekawe i niejednoznaczne postaci kobiece, jedna z najoryginalniejszych, słodko-gorzkich, zmysłowo-niepokojących scen miłosnych w historii kina, to tylko niektóre pojedyncze powody do zachwytu. "Blade Runner 2049" działa na wielu piętrach i poziomach, także na fanowskim, gdy Harrison Ford, wprowadzony w idealnym momencie i w genialny sposób, mówi do Ryana Goslinga: "miałem kiedyś twoją pracę i byłem w niej dobry".

REKLAMA

To może Cię zainteresować