Wielki Liberace. Recenzja filmu (*****)

Jan Pelczar | Utworzono: 27.11.2013, 07:29 | Zmodyfikowano: 28.11.2013, 12:12
A|A|A

„Wielki Liberace” – w oryginale "Behind the Candelabra” – byłby moim oscarowym faworytem. Komplet Złotych Globów będzie musiał wystarczyć, bo to film wyprodukowany dla HBO. Komplet Złotych Globów będzie musiał wystarczyć, bo to film wyprodukowany dla HBO. Liberace nie chciałby słyszeć o swojej kinowej biografii według scenariusza Scotta Thorsona, ale gdyby ją już obejrzał, nie pozwoliłby na to, by Steven Soderbergh na tym melodramacie poprzestał powiększanie swojej filmografii. Przecież „Wielkim Liberace” pokazuje, że sam jest wielki. Reżyser, który debiutował „Seksem, kłamstwami i kasetami video” kończy karierę w dobie torrentów. Przed polską premierą kinową jego telewizyjny film miał już w naszym kraju publiczność nie tylko na zamknięciu wrocławskiego American Film Festival.

Pocątek historii miłosnej budził na widowni salwy śmiechu, im bliżej finału, tym częściej widownia szlochała. Nikt nie robił tego tak teatralnie, wręcz operowo, jak główni bohaterowie, ale byliśmy przecież na sali kinowej, a nie na sali widowiskowej jednego z kasyn w Las Vegas. Tam historia ma swój właściwy początek. Na estradzie króluje pianista i śpiewak o polskich korzeniach, idol wyperfumowanych i majętnych Amerykanów w podeszłym wieku, łasych na skąpaną w złocie i brylantach rozrywkę. Przy rozmachu scenicznym Liberace, Elton John to wykonawca skromny. Pod wrażeniem scenicznego show znajdzie się drugi bohater filmu Soderbergha, na podstawie wspomnień którego Richard LaGravenese napisał scenariusz. Wszedł pod tony cekinów, brokatu i podkładów, by dotrzeć do prawdziwych emocji między kochankami.

Michael Douglas i Matt Damon tworzą znakomity duet w pełni scenicznego blichtru, rewelacyjnie filmowanego przez Soderbergha. Są też przekonującą parą kochanków, których dzieli właściwie wszystko, a łączy jedynie uczucie. Liberace chował się nie tylko za kandelabrem z oryginalnego tytułu filmu, skrzętnie ukrywał za życia prawdę o swojej orientacji seksualnej. Władziu, jak miał na imię oryginał równie dobry był w chowaniu starczej łysiny pod bujną peruką, nieco gorzej wychodziło mu poprawianie cery i urody skalpelem. Scott i tak uległ urokowi Liberace. Da się uwieść do tego stopnia, że zapomni o oporach wobec ostentacyjnego pławienia się luksusach i kultu młodości, wykuwanego na własnym ciele. Stanie w liberii na scenie i podda się operacji plastycznej, mającej na celu upodobnienie go do obiektu uczuć.

W rzeźbieniu Thorsona na modłę Liberace dużą rolę odgrywają rozmaite uzależnienia. Oszałamiający jest Rob Lowe w roli kusiciela – chirurga plastycznego. I z chirurgiczną precyzją zostaje wprowadzony do ekranowej opowieści, podobnie do dyskretnego w swej skuteczności menedżera w kreacji Dana Aykroyda. Soderbergh przyzwyczaił widzów do tego, że drobiazgowo porusza się w ramach przyjętego gatunku. Pełne przepychu kostiumy, scenografia kiczowatego pałacu, podkreślające rozmach występów zdjęcia, uwiarygadniająca aktorów charakteryzacja i, pozwalający nie mówić oczywistości na głos, montaż – wszystkie elementy filmowego rzemiosła są jak zwykle u tego reżysera na najwyższym poziomie.

Kompozycyjnie melodramat jest skonstruowany w klasycznych proporcjach. Podobnie było w przypadku „Contagion”, wiernie przestrzegającego reguł filmów o epidemiach i katastrofach. Także w „Wielkim Liberace” widz może spodziewać się znajomej huśtawki nastrojów, zmienności uczuć, powielania miłosnych schematów. Gdy Scott przypatruje się przy pierwszym spotkaniu reakcjom asystenta Liberace, możemy tylko czekać, kiedy wejdzie w buty obserwowanego i kim będzie następny obiekt fascynacji piosenkarza. Douglas i Damon odgrywają miłosne komedie i dramaty z pełnym wachlarzem emocji, a Soderbergh czyni ze schematyczności zaletę filmu.

„Behind the Candelabra” nie jest jeszcze jedną biografią sławnej postaci, odkrywającą kulisy jej kariery i życie prywatne, to film o trudnej miłości, która zdarzyła się osobie na świeczniku. Popełniono przy jej okazji podobne błędy jak w milionach mniej błyszczących przypadków. Douglas tworzy przekonujący portret mężczyzny, który nie mógł się doczekać wyzwolenia z nadopiekuńczej miłości matki (w roli kobiety, która męczyła syna lekcjami gry na fortepianie Debbie Reynolds), ale sam potrafił zaopiekować się po królewsku, ze złotem w sercu i na dłoni. Jego apetyt nie znał granic, tak jak jego ego nie uznawało odmowy. O postaci Liberace stworzonej przez Douglasa jeden z krytyków napisał w relacji z festiwalu w Cannes, gdzie film pokazano w konkursie głównym: „gdyby nie istniał, Fassbinder musiałby go wymyślić”.

Kroku Douglasowi dotrzymuje Damon, tworząc obraz młodzieńca w wiecznych rozterkach. Jego Thorson musi na przyspieszonych obrotach zaakceptować własną tożsamość i zacząć walczyć z narzucającym się otoczeniem. Kończy jako rozdygotana figura ojca, brata, przyjaciela, kochanka i pracownika w jednym, chociaż w tych rolach miał obsadzić się jego partner. Był jednak zbyt zajęty realizowaniem swej życiowej pasji: umilał ludziom czas. A przecież kochał Scotta. Śpiewał, że kocha go za to, kim stawał się przy nim, za to kim go uczynił, za ignorowanie wewnętrznego głupca i akceptowanie wewnętrznego dobra, za przymykanie oczu na wady, za pełne uwielbienia słuchanie i pomoc w budowaniu z życia nie tawerny, a świątyni. Kochał go za to, że tak wiele zrobił, by uczynić go szczęśliwym. I zrobił to bez słowa, dotyku, bez znaku. Zrobił to po prostu będąc sobą. Soderbergh był w stanie dotrzeć do takiego sedna miłości, bez popadania w ckliwość, sztuczność i przesadę. Nawet gdy w finale unosi swojego bohatera, niczym ducha, na linach, nad estradą.

REKLAMA