Hobbit: Niezwykła podróż (Recenzja)

Jan Pelczar | Utworzono: 02.01.2013, 07:31
A|A|A

fot. mat. prasowe

„Hobbit: Niezwykła podróż” przypomniał mi, być może rychło w czas lub przynajmniej zadziwiająco późno, że dzięki kinu nigdy nie będę specjalnie nieszczęśliwy. Być może w poszukiwaniu szczęścia przyjdzie mi przejść jeszcze więcej kilometrów niż wszystkim hobbitom we wszystkich częściach wszystkich trylogii Petera Jacksona razem wziętych, ale już dla samej ekscytacji wystarczy wzięcie udziału w jednej z takich filmowych wypraw, będących obecnie nie tyle adaptacją, co wyciśnięciem do spodu możliwości powieści J.R.R. Tolkiena. Nie jestem przecież nawet fanem literackiej trylogii o Śródziemiu, ani książki o Hobbicie, a filmowe „Dwie wieże” i „Powrót króla” w ogóle mi się nie podobały.

A jednak, przed wigilijnym wieczornym seansem „The Hobbit: An Unexpected Journey” w jednym z londyńskich kin, poczułem wspomnianą ekscytację, będącą wynikiem radosnego oczekiwania na rozpoczęcie premierowego pokazu filmu, oczekiwanego przez ogromną rzeszę widzów, połączonego ze sporą dawką zwiastunów, m.in. najnowszej wersji „Supermana”. „Hobbit”, jak było widać po zapełnionej sali, ma gwarantowany sukces kasowy. Zobaczyć najnowsze dzieło Petera Jacksona w 3D, w formacie 48 klatek przyszli i Anglicy i Rosjanie i cała wycieczka włosko-francuska. I wyglądalo na to, że wszyscy bawią się dobrze. Ja również nie narzekałem, chyba dlatego że pierwszy „Hobbit” przypomina „Drużynę pierścienia” jedyną część poprzedniej trylogii, która szczerze przypadła mi do gustu. Bohaterowie znowu idą, idą i idą, po drodze mają kilka spektakularnych przygód, a twórcy podkręcają niekiedy patos na granicę strawności. Wychodzą z tego obronną ręką, dzięki wytrawnym pomocom aktorskim. Cate Blanchett znów jest zjawiskowa jako Galadriela, a Ian McKellen fantastycznie sprzedaje wszelkie przesłania Gandalfa.

Nowością jest tym razem owe 48 klatek, które z wielu scen czyni doświadczenie na granicy telenoweli, teatru telewizji albo bardzo niesmacznej rekonstrukcji. Gdy zatem krasnoludy i hobbici poznają się nieufnie w wysokiej rozdzielczości, widz czuje się jak na średniowiecznym festynie, z rówieśnikami poprzebieranymi w stroje z dawnej epoki, żywiącymi się np. jedynie warzywami, które do Polski dotarły przed epoką królowej Bony. Niekiedy trąci to śmiesznością, ale jest wiele momentów ujmujących. Tym razem podobało mi się nawet jak śpiewali. Górska, melancholijna pieśń krasnoludów, to mocny element filmu, jakkolwiek zabawnej sekwencji ucztowania u Bilbo Bagginsa twórcy nie chcieli popsuć nieuzasadnionym szybkim montażem. Peter Jackson powinien calość poważnie przemyśleć, i nazwać swoje nowe filmy „Krasnoludy”, a nie „Hobbit”.

Martin Freeman po prostu dobrze wpisuje się w rolę poczciwca o dużych stopach, wygląda wiarygodnie w zestawieniu z Ianem Holmem i Elijah Woodem. Ale krasnoludowie robią prawdziwą różnicę. W minionym roku mieliśmy w kinach dwie spektakularne adaptacje „Królewny Śnieżki”. W sumie czternaście postaci krasnoludków. Żadnej nie zapamiętamy tak, jak krasnoludów z Hobbita: dla Filiego, Kiliego, Oina, Gloina, Thorina, Dwalina, Balina, Bifura, Bofura, Bombura, Doriego, Noriego i Oriego warto zapoznać się z „Niezwykłą podróżą”. Trzynastu krasnoludów na 2013 rok dostajemy w prezencie, czy jest coś jeszcze, co czyni „Hobbita” udanym seansem? Z pewnością spotkanie Bilbo i Golluma, którego schizofrenię znów świetnie odegrał pod warstwami efektów specjalnych Andy Serkis; ich gra w zagadki oraz każda bitwa głównych bohaterów z orkami, ze szczególnym uwzględnieniem finałowej.

Odlot na skrzydłach ptaszysk nasunął mi wspomnienie jednej z ulubionych powieści dzieciństwa: „Cudownej podróży” Selmy Lagerlöf. „Hobbit” to zdecydowanie podróż bardziej niezwykła, niż cudowna, ale krzepi. „Dom jest teraz za tobą, świat czeka przed tobą” – mówi Gandalf do Bilbo. Jest to jednocześnie zaproszenie dla widzów, z którego warto skorzystać.

REKLAMA