"Drive" - recenzja

Jan Pelczar | Utworzono: 22.09.2011, 21:22 | Zmodyfikowano: 22.09.2011, 21:26
A|A|A

Fot. mat. prasowe

Obiektywnie – jestem pełen uznania dla Nicolasa Windinga Refna, który z filmu na film zaskakuje, a w „Drive” najmocniej potwierdza, że twórcą jest wybitnym. Nagroda za reżyserię w Cannes zasłużona, nie rozumiem jak Robert De Niro, bądź co bądź tytułowy „Taksówkarz”, nie dał filmowi Złotej Palmy. Subiektywnie –  pokochałem ten film od pierwszego wejrzenia, współodczuwałem z bohaterem i antybohaterem w jednym, w wyważony sposób poprowadzonym przez Ryana Goslinga, dałem się uwieść fetyszom reżysera (kurtka ze skorpionem na plecach zawiśnie w szatni kinomanów obok kurtki z węża Nicolasa Cage’a), w uszach wciąż dudni mi na zmianę College z Chromatics, szczęście, że nie mam prawa jazdy. Tylko gdzie bym wówczas pojechał – chyba tylko w Los Angeles zabawa w „Drive” miałaby sens.

Dziesiątki tysięcy ulic, a on zna je wszystkie – kierowca, główny bohater filmu wrośnięty jest w wielkomiejski pejzaż. Jeździ płynnie, z gracją, ale jego urok musi pozostać anonimowy. Za dnia jest mechanikiem, znika pod samochodami, albo dokonuje cudów jako kaskader, zabezpieczony specjalną maską koziołkuje na planie filmowym, by widz otrzymał kilka sekund atrakcji. Nocami odwozi gangsterów po kolejnych napadach. I nie jest to nudna praca kierowcy autobusu służbowego. Otwierająca film sekwencja pościgu, z misternie wplecionym, ale bez uwielbianego w takich sytuacjach przez reżyserów montażu równoległego, meczem Los Angeles Lakers-Toronto Raptors wciska widza w fotel, osadzając go w miejscu, z którego do końca seansu nie ma prawa się wydobyć. Warunek jest jeden – trzeba poddać się hipnotycznej maestrii Refna. Kierowca w kreacji Goslinga nie wypowie zbyt wielu słów, ani do widza, ani do spotkanej przypadkowo dziewczyny z bloku, a to w niej się zakocha, a to jej problemy zmienią jego życie.

Carey Mulligan wygląda jak Dominika Ostałowska. Albo jak amerykańska odpowiedź na jej bohaterkę z „An Education”, ładnych kilka lat później, bez ukończonej szkoły, za to po maksymalnych przejściach. Dlatego sprawia wraźenie zmęczonej, jest źle ubrana, na widok sąsiada–bohatera błyszczą jej się oczy. Kelnerka, która ma dziecko ze skazanym za napad. On zaraz wyjdzie z więzienia i będzie musiał spłacić długi. Pojawi się propozycja ostatniego skoku, torba pełna pieniędzy, a w tle od dawna jest już mafia. „Drive” nie jest hołdem dla filmów Briana De Palmy, Abla Ferrary, czy innych „ociekających przemocą i seksem dzieł z lat 80.”, nazywanych przez krytykę europejskimi, chociaż były tanie, jak mówi u Refna jeden mafijnych bohaterów, który je produkował. Duński reżyser nie ściga się z amerykańskimi specjalistami na budowanie bardziej prawdziwego wizerunku współczesnych gangsterów. Nie zmaga się z „Rodziną Soprano” i „The Wire”, ale z upodobaniem fetyszyzuje wszystkie możliwe odniesienia. W scenie, do której słyszymy operowo zaśpiewane „Oh My Love” Riza Ortolaniego, a widzimy człowieka w masce i gangstera w restauracji, w obowiązkowym „slow motion” nie możemy nie pomyśleć o „Ojcu chrzestnym”. Chwilę później, we mgle nad brzegiem oceanu, sam warkot silnika uruchamia w głowie jedną myśl - „Zodiac”.

Można Nicolasowi Windingowi Refnowi nałożyć na obiektyw wiele filtrów, ale nie trzeba wybroni się jako twórca oryginalny, bo nikt tak nie składa poszczególnych elementów układanki. Widzowie, zaskoczeni pojawiającymi się nagle, burzącymi spokojną narrację filmu, scenami przemocy, tryskającą na twarze bohaterów krew odnieśli na gorąco, do Tarantino. Reakcje publiczności w sali Lwów wrocławskiego studyjnego kina upewniły mnie, że „Drive” działa także na poziomie sensacji, thrillera, ujawniając potęgę kina i obrazu, pieszczenia i atakowania widza zarazem. Wcześniej widziałem film w koszalińskim multipleksie. Tam publiczność wydała wyrok wzruszaniem ramion, ziewaniem, domagała się kolejnych pościgów, napadów, ostrych jak brzytwa dialogów. A Nicolas Winding Refn satysfakcję daje widzowi za każdym razem pojedynczą. Potrafi określić wielowymiarowego bohatera w jednym kadrze, w jednym słowie. Nie musi wracać do jego zachowań i atrybutów, nie robi z pracy kierowcy i kaskadera rutyny, bezpośrednio odnosi się do kina sensacyjnego z lat 80. raz, ale dobitnie. Dzięki temu w niejednym śnie powróci Albert Brooks odkładający brzytwę do szkatułki, balansująca na granicy kiczu scena przejaźdżki z chłopcem trzymanym na kolanach, scena wyrównywania porachunków w garderobie burdelu.

Hollywood potrzebowało takiego filmu jak tlenu. „Drive” daje odpowiedź serialom, które w ostatnich latach zajęły miejsce kinowych produkcji w mądrym opowiadaniu o ludziach i w celnych, nieprzeżutych jeszcze przez mody i fale, obserwacjach. Telewizja rządzi się jednak swoimi prawami. Powtarza i ogrywa, tłumaczy. „Drive” zmusza do patrzenia, nie wolno odwracać wzroku, to mistrzowski seans kinowego dzieła sztuki. Obserwuj, a będziesz wtajemniczony. Poznasz nie tylko historię, dowiesz się teź czegoś o sobie. Z pozoru prosta gra ikonami gangsterskiego kina, ze świetnym tercetem aktorów, którzy wciągają głównego bohatera w sytuację bez wyjścia. Bryan Cranston, znany skąd - oczywiście z serialu, „Breaking Bad” - nie przytłacza jako mechanik, zapożyczony u mafii. Można mu współczuć, współczuciem Ala Pacino z „Życia Carlita”. „Drive” odtwarza przecież na ekranie podobny schemat, jedynie bohaterowie są młodsi, a zamiast gry w bilard, mamy marzenia o rajdach samochodowych. Albert Brooks, po wszystkich swoich dokonaniach aktorskich, scenariuszowych i reżyserskich, wygląda i brzmi jakby urodził się do roli szefa lokalnej mafii. Każde jego słowo osuwa się z ekranu z charyzmą kropli krwi, od której może zależeć czyjeś życie. Mafijny partner, w kreacji nie dającego o sobie zapomnieć Rona Perlmana, to już czysta poezja w sposobie przenoszenia przez Refna prozy na ekran. Wystarczy jedna, wzmocniona bluzgiem, linijka o szpanerskim samochodzie, wystarczy jedno zdanie o relacjach z rodziną mafijną z wschodniego wybrzeża i wiemy tyle, ile dowiedzielibyśmy się z całego sezonu serialu i z piętnastominutowej bitwy na dialogi u Tarantino.

Słowa i obrazy to w kinie Nicolasa Windinga Refna atrakcje, na które możemy popatrzeć chwilę, ale i tak powrócą. Fascynacja filmem i jego atrybutami przekłada się na wiedzę o życiu, we wszystkich jego odcieniach. Dlatego z uśmiechem patrzymy jak pomiędzy bohaterów „Drive” wkracza Christina Hendricks, ze swoją burzą rudych włosów, których nie zapomni żaden widz serialu „Mad Men”. Uśmiechamy się, chociaż wiemy od pierwszej sceny na co skazana jest jej bohaterka. Nicolas Winding Refn hipnotyzuje obrazami, trzyma nas w transie muzyką Cliffa Martineza, uwodzi stylizacją, ale jest jeszcze w stanie opowiedzieć o prawdziwych emocjach. Jego bohaterowie nie są papierowi, chociaż ulepiono ich z charakterystycznej dla obranej konwencji typologii. „Drive” to nocna przejaźdżka po wielkim mieście, zagłusza samotność, na którą skazała miłość. Romantyczny mit, któremu ulegamy z nieśmiałym uśmiechem, nawet wiedząc, że doprowadził do kolejnej samotnej przejaźdżki nocą. W tym subtelnym uśmiechu jest więcej woli życia, niż w zwierzęcym instynkcie, który budzi się u tego samego Ryana Goslinga. Czy to będzie wreszcie oscarowa rola jednego z najzdolniejszych aktorów ostatniej dekady? Od razu zastrzegam, że happy endu w sezonie nagród „Drive” nie potrzebuje. Ikoną walizki pełnej złota, podróży do ciepłych krajów i zakończonego sukcesem ostatniego skoku jest u Refna bliskość między dwojgiem ludzi. Bliskość mocniejsza niż przemoc, chociaż ledwie zarysowana. Może dlatego duński reżyser powtarza, że w jego filmach przemoc zastępuje seks. To by wskazywało, że po obu stronach ekranu tęsknimy za tym samym fantazmatem.

Posłuchaj recenzji:

REKLAMA
Dźwięki