Zakochany Nowy Jork (***)

Ian Pelczar | Utworzono: 10.05.2010, 12:08 | Zmodyfikowano: 10.05.2010, 12:22
A|A|A

Źródło www.stopklatka.pl

„Zakochany Nowy Jork” to swego rodzaju kontynuacja „Zakochanego Paryża”. Ta sama ekipa producencka, podobny pomysł, ale oczywiście inni zaproszeni twórcy, kolejne scenariusze, nowi aktorzy. Z jednej strony dużo podobieństw – nastrojem, melancholią i wiarą w miłość nowele Miry Nair, Natalie Portman czy Allena Hughesa nie odbiegają od paryskich spotkań.

Są jednak istotne różnice – „Zakochany Nowy Jork” pomyślano jako całościową, wielowątkową opowieść. Nie zmieszano nowel w jeden film, którego bohaterowie spotykają się ze sobą w określonym celu, ale nie oglądamy też zestawu oddzielonych kilkuminutowych fabuł. Odcinki zaczynają się, ustępują miejsca kolejnemu wątkowi, by skończyć się po innym rozdziale. Przejścia między poszczególnymi partiami to z reguły urocze przejazdy kamerą, z pomysłowymi scenkami miejskiego życia, z reguły przy nostalgicznej muzyce, słychać np. „No Surprises” Radiohead.

„Zakochany Nowy Jork” chce oddać miejski klimat atmosferą, nostalgią. Pierwszych kilkanaście minut to sekwencje najmniej lotne, na błysk i dobre tempo trzeba trochę poczekać. Każdy będzie miał swoje ulubione elementy, jak to z filmowymi układankami bywa, ja szukałem w nowojorskich opowieściach oddechu i uśmiechu, znalazłem go w papierosowej rozmowie Ethana Hawke’a, która przypomniała mi „Przed wschodem słońca”, choć bohater był dużo mniej liryczny, a pointa zaskakująca.

Inna rozmowa na papierosie, pomiędzy Chrisem Cooperem i Robin Wright-Penn jest również inteligentna i ciekawa, ale finał od początku wydaje się oczywisty. Podobnie jak miłosne perypetie z Natalie Portman i Christiną Ricci. Rozbawił mnie również szalony epizod z balu maturzysty, w którym zagrała jedna z wschodzących gwiazd Hollywood, znany z „Huffa” i „Star-Treka” Anton Yelchin.

Do Nowego Jorku znakomicie pasują również gwiazdy „Kac Vegas” – Bradley Cooper, który namiętnie wsiada do cudzych taksówek i Justin Bartha, który zaskoczy finałowym postanowieniem.

Prawdziwą kreację zdołał zaś w kilka minut stworzyć jedynie Shia LaBeouf. Aktor sławny po „Transformers” jest nie do poznania w nostalgicznej etiudzie na boya hotelowego i gwiazdę – trudno się dziwić wzruszeniu Julie Christie, gdy chłopak znika w świetle nowojorskiego słońca.

Największy problem, ze zbiorem filmowych anegdot i lirycznych historii, które składają się na „Zakochany Nowy Jork”, to ich uniwersalność. Żadna z etiud nie jest zakorzeniona w słynnym mieście. Opowieści z „Zakochanego Paryża” były związane z konkretnymi fragmentami europejskiej stolicy, Nowy Jork służy twórcom jedynie jako tło. Film zamiast oryginalnym hołdem dla miasta stał się widokówką, w najlepszym razie nastrojową opowieścią o tym „jak wygląda moje miasto nocą”.

Jedna z bohaterek mówi: „Właśnie to lubię w Nowym Jorku. Te chwile, gdy stoisz na chodniku, palisz i rozmyślasz o życiu. Wtedy doceniasz to miasto. Obserwujesz budynki i ludzi. Czujesz jego atmosferę. Czasem spotykasz towarzysza do rozmów”.

„Rozmów, o czym” – dopytuje towarzysz.

„O tym, co możesz powiedzieć nieznajomemu. Nie związanemu przeszłością, nie wywołując przykrości”.

Nigdy nie byłem w Nowym Jorku, ale też lubię takie chwile, na zadymionym krawężniku, najlepiej po deszczu.

REKLAMA