Leszek Czarnecki - za późno, żeby nie szkodzić (Felieton)

Radio RAM | Utworzono: 17.07.2008, 17:20 | Zmodyfikowano: 18.07.2008, 10:09
A|A|A

Jeśli chodzi o zachowanie polegające na tym, że w celu wyjazdu za granicę (a do tego - przypomnę - szkolił Leszka Czarneckiego wywiad) współpracowało się z SB, a jednocześnie mówiło się o tym niektórym kolegom - to nie jednemu Czarneckiemu, Kowalskiemu, Zielińskiemu i innym się to zdarzyło. I choć w PRL (która wydawała się "wieczna") trzeba było jakoś żyć, nie jest to dziś powód do chwały.

Satysfakcję może natomiast sprawiać fakt, że także tacy ludzie znaleźli swoje miejsce w nowej RP. Zero czarownic, zero stosów. Ludzie przedsiębiorczy mogą zrealizować w Polsce swoje gospodarcze talenty.

Tak się od nowa buduje świat byłej zarazy po dezynfekcji.

Ja jednak czekam na choć jedno słowo od choć jednego byłego współpracownika, że głupio robił. Scenariusz jest zawsze taki sam. Nikt nie palił, albo palił, ale się nie zaciągał. Potem okazuje się, że nawet się zaciągał, ale nie kiepował w fotel etc.

Znakomity amerykański dziennikarz Lawrence Weschler w książce "Opowieści środkowoeuropejskie" opowiadając o czeskim boju lustracyjnym wokół wieloletniego opozycjonisty Jana Kavana (zdania na jego temat są mocno podzielone) pisał tak:

"Tajna policja wymagała od ludzi czegoś więcej niż czysty konformizm, chciała ich wciągać w spisek. Funcjonariusze obserwowali wybranego osobnika i za pomocą szantażu i łapówek starali się przeciągnać go na swoją stronę, włączyć do swoich struktur. Te korowody kończyły się zawsze - ponieważ stworzyli oni strukturę biurokratyczną par excellence - przedstawieniem formularza deklaracji, kartki papieru, i prośbą o złożenie podpisu. Pakt z diabłem - i znów to samo gorzkie pytanie: podpisać, czy nie? Czasami prosili tylko o podpis, innym razem żądali czegoś więcej. Czasami podpis oznaczał zobowiązanie do wykonywania dalszych, poważnych zadań; innym razem nie oznaczał nic więcej, niż tylko uroczyste przyrzeczenie sygnatariusza, że nikomu nie powie o swoich potajemnych kontaktach ze służbami".

Tu trzeba dodać coś, o czym chyba wie Bernard Afeltowicz jako sądzony w stanie wojennym: nie było zeznań (a zwłaszcza donosów) nieważnych i nikt, kto je składał nie może sam ocenić, czy komuś zaszkodziły. Zrzoumiałem to, kiedy moja koleżanka omal nie załamała się psychicznie, gdy esbecy opowiedzieli jej w czasie przesłuchania intymne szczegóły jej życia i szczegóły jej gustów kulinarnych. A mój kolega przekonał się, że niewinna rozmowa o studiach może być niebezpieczna, bo esbecy natychmiast zareagowali, kiedy po dziesięciu nazwiskach, o które pytali (a on opowiadał o ludziach je noszących) przy jedenastym nagle zatrzymał się i przełknął ślinę, bo chodziło o człowieka, z którym nielegalnie drukował.

Więc jeśli nawet składający zeznania nie chieli zaszkodzić, to nie oni powinni oceniać swoją postawę, ale ci, którym takie zeznania zaszkodzić mogły. Wszystko inne to naiwne wykręty.

REKLAMA
To może Cię zainteresować