Dlaczego na filmie o Wrocławiu z 1939 r. nie ma nazistowskich symboli? (Rozmowa z historykiem)

Radio RAM | Utworzono: 09.01.2008, 11:54 | Zmodyfikowano: 09.01.2008, 11:54
A|A|A

Krzysztof Ruchniewicz (Fot. materiały prywatne)

Film pokazaliśmy na początku stycznia. Zrobił furorę w internecie. Wiemy, kto jako pierwszy opublikował ten materiał. Wciąż jednak nie wiemy, kim są jego bohaterowie, choć pojawiła się hipoteza, że to ówczesny wojskowy komendant miasta Rudolf Graf Von Schmettow wraz z synem.

Ale nagranie jest interesujące nie tylko dla pasjonatów Wrocławia. Ożywia bowiem dyskusję na temat stosunku Niemców do nazizmu. O tym wszystkim porozmawialiśmy z Krzysztofem Ruchniewiczem:


Łukasz Medeksza: Kiedy po raz pierwszy widział Pan ten krótki film o Wrocławiu z 1939 r.?

Krzysztof Ruchniewicz: - Zwrócił mi na niego uwagę jeden z moich niemieckich przyjaciół chyba przed dwoma laty. Po jego obejrzeniu byłem nieco rozczarowany, spodziewałem się większej ilości ujęć miasta, ruchu ulicznego, może jakichś zebrań masowych. Już wcześniej interesowały mnie zdjęcia Wrocławia z okresu nazistowskiego. I to nie te profesjonalne, które możemy zobaczyć w znanych albumach – ale amatorskie. Zachowało się nieco tego typu zdjęć. Niektóre z nich wykorzystaliśmy w projekcie poświęconym Wrocławiowi w III Rzeszy, zrealizowanym wraz z Domem Edyty Stein – efekty można oglądać na stronie internetowej Domu. Znalazło się tam m.in. zdjęcie przedstawiające naszą Katedrę z powiewającą flagą nazistowską. To bardzo rzadka fotografia.

A materiały filmowe?

- Przygotowując niedawno konferencję na temat filmów, które powstawały przed wojną we Wrocławiu, zauważyliśmy, że zachowało się niewiele takich oryginalnych materiałów. Dlatego ten krótki film z 1939 r. wzbudza taką ciekawość.

Co można powiedzieć o jego treści? Nie ma w nim nic o nazizmie – poza nazwą szkoły Horst Wessel Oberrealschule. A przecież to 1939 rok, apogeum rządów Adolfa Hitlera.

- To ciekawe. Film jest pozbawiony wszelkich elementów propagandowych. Nie widzimy symboli nazistowskich, flag, przemarszów. Nawet jeśli podążamy za autorem filmu autostradą pod Wrocławiem, to nie z tego powodu, iż chce on upamiętnić wielkie osiągnięcie budowlane III Rzeszy - chce raczej sfilmować przyjemną automobilową wycieczkę. Tak, film jest pozbawiony treści politycznych. Być może to zamierzony efekt. W ten sposób powstawały filmy amatorskie – kierowano kamerę na osoby, które chciały się uwiecznić, nie robiąc wielkiej propagandy, jaka szalała wówczas w całych Niemczech.

Film jest pod tym względem całkowicie neutralny.

- Neutralna jest nawet sekwencja narady oficerów Wehrmachtu. Z filmu dowiadujemy się tylko, że pojechali nad granicę. Możemy się domyślać, że chodzi o granicę polsko-niemiecką – ale i to nie budzi kontrowersji, bo obserwujemy zwykłą naradę, jakich mogło być wtedy wiele.

Piotr Herba, autor znakomitej strony internetowej o Wrocławiu i Dolnym Śląsku, wysunął hipotezę, że głównym bohaterem filmu jest ówczesny komendant Wrocławia Rudolf Graf von Schmettow. Zresztą w tytule sekwencji narady oficerów czytamy, że uczestniczy w niej „komendant”. Czy to rzeczywiście von Schmettow?

- Wiele wskazuje na to, że tak. Acz stwierdzam to w tonie przypuszczającym, gdyż mamy na ten temat zbyt mało informacji. W ogóle sama postać von Schmettowa jest mało znana. W książce adresowej Wrocławia z 1937 r. jeszcze nie figuruje. Do Wrocławia musiał przybyć później.

Ale ród von Schmettowów był chyba znany?

- To jeden z rodów śląskich, bardzo rozgałęziony. Rudolf von Schmettow pojawia się w książce adresowej w 1941 r., jako oficer Wehrmachtu. W filmie jest też mowa o Poldim [młody chłopak, prawdopodobnie syn głównego bohatera – red.], czyli o Leopoldzie, bo to skrót od tego imienia. Ciekawe, że w najważniejszych encyklopediach Wrocławia z ostatnich lat – zarówno tej polskiej, jak i tej niemieckiej (pod red. Gerharda Scheuermanna) - nie pada nazwisko „von Schmettow”. Mogłoby to świadczyć o tym, że ten komendant niczym szczególnym nie zapisał się w dziejach miasta.

Jaką pozycję w ówczesnym systemie władzy miał wojskowy komendant miasta?

- Dbał o funkcjonowanie garnizonu w mieście – od dowodzenia po zaopatrzenie. Nie miał funkcji politycznych.

Najważniejszym funkcjonariuszem aparatu władzy był gauleiter?

- Oczywiście. Natomiast nie komendant miasta, który był od spraw wojskowych.

W „Mikrokosmosie” Normana Daviesa znalazłem jakiegoś generała von Schmettowa, dowódcę wrocławskiego okręgu wojskowego, który w 1920 r. poparł prawicowy Pucz Kappa. Niestety, w książce nie pada imię tego człowieka.

- Byłbym ostrożny z utożsamianiem go z Rudolfem Grafem von Schmettowem, bo nasz bohater musiał być bardzo młody w 1920 r. Potrzebne są badania archiwalne.

Film po raz pierwszy ukazał się w 2005 r. na dvd wydanym przez dokumentalistę Karla Hoeffkesa w wydawnictwie Polarfilm. Czy mówi Panu coś ta nazwa i to nazwisko?

- Nie. Ale w ofercie tego wydawnictwa znajdziemy sporo filmów, które zajmują się tzw. niemieckim wschodem - nie tylko Wrocławiem, ale i innymi miastami. Są tam też filmy dotyczące II wojny światowej. Jak widać, ta tematyka wciąż znajduje spore zainteresowanie w Niemczech. To samo wydawnictwo oferowało niemieckie filmy propagandowe o Katyniu czy Wilnie.

Czy to świadczy o ideologicznych sympatiach tego wydawnictwa?

- Niekoniecznie. Po prostu istnieje zapotrzebowanie na takie filmy, będące przecież znakomitymi ciekawostkami historycznymi. Sam Hoeffkes – jak można o nim przeczytać w internecie – od lat para się robotą dziennikarską, jeździ po świecie, kręci różne filmy, więc wydawnictwo jest zapewne jego dodatkowym polem aktywności.

Jaki może być odbiór tego materiału o Wrocławiu z 1939 r.? W niektórych komentarzach internautów pojawiają się obawy, że publikacja filmu jest próbą ocieplenia wizerunku Wrocławia z końca lat 30. czy wręcz nazistów jako takich.

- Od lat Niemcy prowadzą bardzo ożywioną dyskusję na temat nazizmu. Ona do dzisiaj nie jest zakończona. Każda kolejna generacja Niemców na nowo zadaje pytanie o nazizm. Tyle że dotychczas, na potrzeby tej dyskusji, korzystano z ciągle tych samych materiałów źródłowych – np. z akt wytworzonych przez organa państwowe. Natomiast sporo materiałów prywatnych, listów, zdjęć itp. – a wiem o tym z różnych opowieści – leżało gdzieś na strychach i w zapomnianych szufladach. I od pewnego czasu obserwujemy, że te prywatne pamiątki zaczynają być wyciągane z owych strychów. W ostatnich latach dowiedzieliśmy się np., że znaleziono zdjęcia jakiegoś niemieckiego oficera, który fotografował okupowaną Warszawę. Z kolei do mnie zwrócił się syn niemieckiego oficera łącznikowego, który stacjonował w Krakowie, a później w Warszawie i stamtąd słał listy do domu – no i jego syn zapytał mnie, czy nie byłbym zainteresowany owymi listami. Oczywiście, przejąłem je. Pojawiają się więc nowe świadectwa osobiste z tamtych czasów.

Zatem film, o którym rozmawiamy jest elementem większego zjawiska.

- Tak. I w takim kontekście bym go rozpatrywał. O ile świetnie znamy różnego rodzaju kroniki filmowe, dokumenty państwowe, o tyle dotychczas rzadko mieliśmy dostęp do materiałów osobistych.

Może prywatne wspomnienia z czasów nazizmu były dla Niemców pewnym tabu?

- Tak, bo dla wielu osób zaskoczeniem było, że „dziadek był w Wehrmachcie”. Dopiero kolejna generacja zaczęła sięgać do tych pamiątek z większym dystansem, bez emocji, pytając, co robili ich dziadkowie i babcie w III Rzeszy.

Takie podejście może wzbudzić w Polsce negatywne reakcje. Może pojawić się pogląd, że oto Niemcy wyzbyli się poczucia winy za nazizm i zaczynają mówić, że tamte czasy były całkiem normalne.

- Z pewnością w życiu rodzinnym wielu Niemców były to czasy - przynajmniej w latach 30. – „normalne”. Co nie znaczy, iż potomkowie tych ludzi są od razu skłonni rozgrzeszać zbrodniczy system. Jesteśmy przyzwyczajeni do rozpatrywania tamtego okresu w dziejach Niemiec poprzez wystąpienia Hitlera, flagi ze swastykami, przemarsze itp. Wybuch II wojny światowej jest dla nas bardzo ważną cezurą. Ale mało wiemy o okresie poprzedzającym wojnę, o życiu przeciętnych obywateli Niemiec. Ten film jest takim okienkiem, przez które zerkamy na fragment codzienności…

Na życie codzienne ówczesnych Niemców.

- Właśnie. Mamy oficera, który dokonuje inspekcji. Mamy Leopolda, który jedzie do szkoły. To są trywialne rzeczy!

Ale mimo wszystko to nie jest neutralne. Bo gdy oficer dokonuje inspekcji, to domyślamy się, że stoi na granicy niemiecko-polskiej tuż przed wybuchem wojny. Gdy pokazuje coś przez rzekę, to domyślamy się, że planuje inwazję na Polskę – wiadomo, że z okolic Wrocławia szła część niemieckiej armii w 1939 r. Gdy Poldi jedzie do szkoły, to z jakiegoś powodu nosi ona imię nazistowskiego bohatera Horsta Wessela.

- Po przejęciu władzy przez nazistów w 1933 r. zaczęto dokonywać daleko idących zmian: w nazewnictwie ulic, szkół czy poprzez nadawanie Adolfowi Hitlerowi honorowego obywatelstwa różnych miast, także Wrocławia. To nie działo się w 1939 r., ale wcześniej. Dodam jeszcze, że ów oficer na pewno nie planował inwazji na Polskę, mógł jedynie otrzymać stosowne rozkazy w tej sprawie.

Tym bardziej obciąża to komendanta Wrocławia, o ile to on jest bohaterem filmu. Był częścią ówczesnego systemu, hitlerowskiego establishmentu. Owszem – nie był żadnym ideologiem, wykonywał tylko rozkazy, może nawet był postacią szlachetniejszą od ogółu nazistów i SS-manów. Jednakże był częścią systemu.

- To nie ulega wątpliwości, tak jak dowódca jakiegoś polskiego garnizonu po wojnie był częścią systemu wojskowego PRL.

Mało tego. W samym Wrocławiu w 1939 r. Polacy i Żydzi byli prześladowani. Mieliśmy już za sobą Noc Kryształową! Wcześniej Wrocław masowo głosował na NSDAP w wyborach parlamentarnych. Takie są konteksty tego filmu.

- Zgoda. Ale proszę zwrócić uwagę, że w tym wypadku mamy do czynienia z jednostkowym źródłem. Z migawką. Z pewnym zdjęciem. Z ujęciem całkowicie prywatnym, obrazkiem głównie rodzinnym. Możemy rozpatrywać tylko to, co na nim widzimy. To jednak wcale nie znaczy, że owo zdjęcie było adekwatne do sytuacji ówczesnego Wrocławia. Słusznie wylicza pan konteksty. Ale my je znamy, bo znamy historię tego miasta. Wiemy, co działo się w Niemczech po 1933 r., jakie były relacje polsko-niemieckie itd.

Komendant Wrocławia tym bardziej wiedział.

- Nie mam zamiaru go idealizować. Ale może fakt, że na filmie nie widzimy żadnych symboli nazistowskich też jest znaczący? Może jego bohater miał na co dzień dość tych symboli? Ten człowiek nie pokazuje nam z zachwytem zdobyczy nazistowskich. Nie pokazuje z dumą ruin spalonej synagogi. Nie pokazuje prześladowania kogokolwiek czy antyżydowskich napisów na murach. Pokazuje sceny na ogół neutralne, zwykłe. Wykonuje swoje zadania tak, jak wykonywał je każdy inny. Więc byłbym bardzo ostrożny z ferowaniem tego typu wyroków – że on coś wiedział i z pewnością ukrywał. Mógł wiedzieć, mógł nie wiedzieć. Tego nie wiemy. Dopiero teraz, nawiązując kontakt z członkami jego rodziny, możemy dowiedzieć się, jakie były dalsze losy tego człowieka. Jaki był jego stosunek do nazizmu. Zwłaszcza po wojnie.

W jaki sposób powinniśmy rozmawiać z rodzinami takich ludzi? Wbrew pozorom, to nie jest takie proste. Owszem, możemy skupić się na wspominaniu dziadka, który opowiadał różne ciekawe historie. Ale zawsze gdzieś w tle, w domyśle czaić się będzie ta bolesna tematyka. I nawet jeśli sami wprost do niej nie nawiążemy, to nasi rozmówcy mogą po cichu oczekiwać, że w końcu padnie pytanie typu: „a co właściwie sądzicie o tym, kim dziadek był podczas wojny”?

- To jest pytanie, które można potraktować szerzej, wyjść poza jeden kontekst historyczny. Jak rozmawiać z rodzinami wysokich funkcjonariuszy komunistycznych, choćby w Polsce? Wysłuchać ich, czy nakłaniać od razu do publicznych przeprosin za winy dziada? Niekoniecznie musimy takie „niebezpieczne” pytania zadawać zaraz na początku rozmowy. Nikt od razu nie będzie mówił o tego typu trudnych kwestiach. Ale można założyć, że komendant wojskowy Wrocławia z 1939 r. miał swoje przemyślenia lub rozterki, z którymi dzielił się z rodziną, albo i nie. Stąd też można np. zadać pytanie o to, jaki był stosunek tego człowieka do tamtego systemu. Zresztą może się okazać, iż rodzinne biografie w okresie nazistowskim były już w tej rodzinie roztrząsane, tak jak w bardzo wielu niemieckich rodzinach, m.in. wysokich funkcjonariuszy systemu. Czy to, że w filmie nie ma całej tej infrastruktury nazistowskiej ma jakieś znaczenie czy nie? Ale unikałbym oskarżania autora czy autorów filmu, albo osób go rozpowszechniających, że chodziło im o bagatelizowanie problemu nazizmu. Film jest w dodatku tylko jednym z wielu źródeł, jakimi dysponujemy. Każde poddajemy krytycznemu osądowi i żadnego nie wykorzystujemy w izolacji od innych.

Może więc nastał czas, by w relacjach polsko-niemieckich - w takich przypadkach jak ten film – podchodzić bez emocji do trudnej przeszłości? Przestać rozmawiać o kwestiach winy, odpowiedzialności, bicia się w pierś?

- Z tym też byłbym ostrożny. Bo dla Polaków II wojna światowa nadal odgrywa znaczącą rolę. Potwierdzają to wszystkie badania ankietowe. Najważniejszym wydarzeniem w historii Polski jest nadal ostatnia wojna. Ok. 20 proc. żyjących obecnie Polaków przeżyło ją świadomie. Ciągle jest więc ona bolesnym problemem, raną w wielu rodzinach. Nie można jednak współczesnych relacji polsko-niemieckich rozpatrywać tylko przez pryzmat problemów historycznych. I jeszcze jedno. Tuż przed wybuchem II wojny światowej, na Śląsku wcale nie notowano wielkiego zadowolenia wśród żołnierzy, którzy mieli zaatakować Polskę. To też aspekt, nad którym moglibyśmy się szerzej zastanowić: jakie były odczucia zwykłych niemieckich żołnierzy, którzy mieli uczestniczyć w kolejnym konflikcie zbrojnym? Czy wszyscy „hajlowali” tak, jak to sobie wyobrażamy? A może byli tacy, którzy mieli jakieś zastrzeżenia, bo bali się tego konfliktu, pamiętając o I wojnie światowej i jej skutkach? To samo dotyczy ich rodzin.

Tu już jesteśmy blisko mitu o „dobrym Wehrmachcie”.

- Ten mit już padł. Proponuję go nie powtarzać. Dziś wśród historyków niemieckich nie ma osoby, która by go powielała – może poza związkami kombatanckimi żołnierzy, zainteresowanymi tym, by wybielać negatywny obraz Wehrmachtu.

Czyli nie powinniśmy się bać tego krótkiego filmu o Wrocławiu? Nie jest to – że tak powiem - „koń trojański niemieckiego rewizjonizmu”?

- W żadnym wypadku. Trzeba znać kontekst tego filmu. Nie powstał on dla żadnego określonego celu politycznego. To film rodzinny – takie filmy robi każdy z nas, by zatrzymać w pamięci pewne obrazy. A że po latach próbujemy doszukać się innych znaczeń, bo znamy historię – to już jest inna sprawa. Ten film nie zachęca jednak do wyciągania tak daleko idących wniosków. I na pewno nie mówi nam nowych i zaskakujących rzeczy o stosunku dzisiejszych i ówczesnych Niemców do nazizmu.


Dr hab. Krzysztof Ruchniewicz
Historyk, specjalista od najnowszej historii Niemiec i od stosunków polsko-niemieckiech. Pracuje na Uniwersytecie Wrocławskim. Przez kilka lat był szefem Centrum im. Willy’ego Brandta. Członek Polsko-Niemieckiej Komisji Podręcznikowej. Ma 41 lat.

REKLAMA

To może Cię zainteresować