Co było najlepsze na American Film Festival? I gdzie to będzie można zobaczyć?

Jan Pelczar | Utworzono: 02.11.2017, 02:05 | Zmodyfikowano: 02.11.2017, 02:05
A|A|A

zdj. Call Me By Your Name

1. CALL ME BY YOUR NAME, reż. Luca Guadagnino; THE FLORIDA PROJECT, reż. Sean Baker

Nie mogę się zdecydować, który z nich był najlepszy. W obu przypadkach oglądamy dobrze znane historie (w „Call Me By Your Name” wakacyjny romans aka najwspanialsze wspomnienie ever otwiera drogę do dorosłości, samoświadomości i zidentyfikowania własnej seksualności; w „The Florida Project” dziewczynka buduje swój świat na miłości i zrozumieniu na marginesie tego, co dorosłych może jedynie przerażać: brak perspektyw, bieda, wykluczenie, przestępczość) opowiedziane w charakterystyczny dla twórców sposób (Luca Guadagnino operuje zmysłowością i sensualnie potrafi opowiedzieć nawet sceny przegadane, zostawia sporo referencji literackich i muzycznych; Sean Baker buduje kolorowy, żywy obraz w świecie pokazywanym zazwyczaj jako przytłaczający, plastikowe i tandetne stają się ikoniczne, z dykty wyrastają prawdziwe fudamenty). W obu przypadkach świat widziany na ekranie wessał mnie bez reszty i zastanowienia na cały seans, poruszył i skupił uwagę na aktorskich olśnieniach: nowych (Timothée Chalamet, Brooklynn Prince i Bria Vinaite), ponownych (Armie Hammer i
i starych (Michael Stuhlbarg i Willem Dafoe). Który film jest lepszy? Na to pytanie nie potrafię odpowiedzieć. Ale wiem, który miał większe szczęście do dystrybutora. Tytuł „Tamte noce, tamte dni” jest gwałtem na „Call Me By Your Name”. Dobrze, że „The Florida Project” pozostał bez zmian.

 

„Call Me By Your Name” wejdzie do polskich kin 28 stycznia 2018 roku, „The Florida Project” miesiąc wcześniej.

 


3. LUCKY („Szczęściarz”), reż. John Carroll Lynch

Kto rok temu cieszył się z filmu otwarcia, czyli „Patersona” Jima Jarmuscha, ten znów dostał od organizatorów prezent. W konkursie głównym pojawiła się nie tylko perełka (zasłużenie przy okazji Spectrum wygrywając), ale i do Wrocławia przyjechał debiutant, który ją wyreżyserował. John Carroll Lynch to doskonale znany aktor, a w swoim pierwszym filmie po drugiej stronie kamery dojrzale oddał pole legendzie. Harry Dean Stanton to i bohater i inspiracja. Ale jego przejścia nie zostały wtłoczone w żaden fabularny konstrukt. Snują się od teleturnieju do baru, od spaceru do restauracji. Nienaganny David Lynch na drugim planie, melancholia przemijania na pierwszym. Znak zodiaku: mistrzowski.

Film Johna Carrolla Lyncha nie został jeszcze zapowiedziany w planach żadnego z polskich dystrybutorów.

4. THE HERO („Bohater”), reż. Brett Haley

Pamiętacie narratora „Big Lebowskiego”? Sam Elliott powraca, ze swoim tubalnym głosem i sumiastymi wąsami. Trochę gra ze swoim wizerunkiem: ikony westernu, która, by przeżyć, podkłada głos w radiowych reklamach. Trochę wikła się w historię między słowami i romansami, z motywem przewodnim tegorocznego AFF, czyli komedią romantyczną ze stand-upem w tle (i Laurą Prepon z „Orange Is the New Black”). Trochę idzie śladami „Broken Flowers”, gdy mellow reggae przygrywa jego spotkaniom z dealerem (Nick Offerman z „Parks and Recreation”). Najprzyjemniejszy seans na festiwalu, idealny partner na randkę lub ekran domowego projektora.

„The Hero” nie został jeszcze zapowiedziany w planach żadnego z polskich dystrybutorów.

5. KRONIKI TIMES SQUARE, S01E01 („The Deuce”), reż. Michelle MacLaren

Pilot nowego przeboju HBO. David Simon wciąż się nie myli, gdy tworzy nowy serial. „The Deuce” to jego najlepsze dokonanie od czasu „The Wire”. Seans na dużym ekranie był fantastyczną okazją, by zobaczyć scenograficzne i kostiumowe nowatorstwo produkcji, przenoszącej nas do Nowego Jorku z lat siedemdziesiątych. Sporo było serii o pionierskich latach różnych dziedzin rozrywki, graniczącej z przemocą. „Vinyl” pokazywał przełomy rocka i powiązanie branży muzycznej z gangsterami, „The Get Down” u zbiegu disco i hip hopu obserwował świat gangów i brudnej polityki, „I'm Dying Up Here” to narkotykowa depresja i melancholijne bóle porodowe stand-upu (a przy okazji o wiele ciekawsze spojrzenie na pojedynek King-Riggs niż w pokazanym podczas AFF filmie „Wojna płci”). Najlepszy ze wszystkich okaże się najprawdopodobniej właśnie „The Deuce”, o początkach pornobiznesu w centrum NYC, w szczytowych czasach wzrostu ulicznej przestępczości

Mimo, że „The Disaster Artist” był przebojową petardą tegorocznego AFF, to jednak wyżej należy wycenić inną podwójną rolę Jamesa Franco, szczególnie w sezonie serialowych podwójnych ról (Ewan MacGregor „Fargo 3” i Kyle MacLachlan („Twin Peaks 3”).

„Kroniki Times Square” można oglądać na HBO i HBO GO.

6. THE WORK („Praca”), reż. Jairus McLeary, Gethin Aldous

Publiczność American Film Festival była bezbłędna w swoich werdyktach. American Docs wygrał dokument poruszający, dobrze opowiedziany, pozwalający widzowi wejść w sam środek niezwykłego procesu. Tytułowa praca wykonywana jest nad sobą przez uczestników terapii, prowadzonej w kalifornijskim więzieniu o zaostrzonym rygorze. Patrzymy na osoby, o których, ze względu na ich kartoteki, dziennikarze tabloidów pisaliby zapewne „potwory”, a my możemy dostrzec ludzi. Jak powiedziałem podczas gali zamknięcia festiwalu: jeden z bohaterów „Pracy” nosi czarny t-shirt z białym orłem w złotej koronie i napisem POLSKA. Ma 25 lat i twierdzi, że nie jest bliżej zrozumienia, co chce zrobić ze swoim życiem, niż kiedy miał 15. Tak zwany bohater uniwersalny, czyli taki, z którym wszyscy możemy się utożsamić.

„Pracę” będzie można zobaczyć w czasie festiwalu Watch Docs.


7. LANDLINE, reż. Gillian Robespierre

Rodzina z „Landline” ma szansę scementować swoje relacje tam, gdzie inne się rozlatują. Wspaniała obsada, Woody Allen na haju, dobry pop-kulturowy kostium połowy lat 90. XX wieku, pierwszorzędne dialogi, z ucieleśnieniem zatwardzenia na czele i najlepsza w historii scena z zacinającym się CD. Uczta.

„Landline” do obejrzenia na Amazon Prime.

8. MR ROOSEVELT, reż. Noel Wells; PROMISED LAND, reż. Eugene Jarecki

Jeszcze dwa dowody na dobry poziom tegorocznych konkursów AFF. Najlepszy z nowej fali rom-comów z komediowymi aktorami na pierwszym planie i imponujący zestaw gości wyjątkowej road-trip po Stanach Zjednoczonych.

Nie ma jeszcze planów dystrybucyjnych dla obu tytułów.


10. POMNIEJSZENIE („Downsizing”), reż. Alexander Payne i SUBURBICON, reż. George Clooney

Czy każdy film musi być udany i spełniony pod każdym względem, by warto go było polecić? „Pomniejszenie” Alexandra Payne'a i „Suburbicon” George'a Clooneya mogą się bić o Oscara w jednej kategorii: scenografia. Może jeszcze nominacje za muzykę, która puszcza ucho do kinomanów-melomanów i drugoplanowe błyśnięcia (z Christophem Waltzem na czele). W obu przypadkach mamy do czynienia z filmami pękniętymi, niedoskonałymi, prowadzącymi narracje w sposób wyraźnie sztuczny, miejscami popadającymi w nudę. Ale oba są tak naprawdę próbą zwrócenia uwagi, zabrania głosu w debacie. Każdy ma swoje błędy w scenariuszu. Alexander Payne bierze nas w podróż za bohaterem Matta Damona i nie wykorzystuje wielu fascynujących przystanków. George Clooney konstruuje maszynkę, która zastawia na widza dość oczywiste pułapki i ma przepuścić nasze wrażenia z thrillera przez doświadczenia moralitetu. Dwa filmy z bliznami, które zostawiają niedosyt, ale będą wracać w zażartych dyskusjach.

Premiera „Suburbiconu” już 10 listopada, „Pomniejszenie” wejdzie do kin 12 stycznia.

REKLAMA

To może Cię zainteresować