Łotr jeden. Gwiezdne wojny – historie *****

Jan Pelczar | Utworzono: 14.12.2016, 23:31
A|A|A

Fabuła „Łotra jeden” kończy się tam, gdzie zaczyna „Nowa nadzieja”. W uniwersum epizod czwarty, ale chronologicznie pierwszy film, który rozpoczął budowę paradoksalnego imperium George’a Lucasa. Paradoksalnego, bo filmy przygodowe, z akcją w kosmicznym świecie przyszłości, budowały swój mit wokół walki dobra ze złem. I zawsze stawiały widzów po stronie rebelii. Jednocześnie w prawdziwym świecie zbudowały własną galaktykę. Niektóre praktyki stawiają kina wobec jasnego wyboru: albo pójdą z imperium, albo zostaną przysłonięte przez repertuarową gwiazdę śmierci. Tu nie ma miejsca na bunt. Taka praktyka się broni, dopóki filmy są dobre i można je z czystym sercem polecić na wieczór empatii w kinie. Dlatego Lucas wyciągnął wnioski z wpadek epoki Jar Jar Binksa i znów traktuje widzów poważnie. Korzysta z ekspansji Disneya. Jest nawet postać, która wydaje się przetransportowana prosto z planety Daredevil, w galaktyce Marvel.

Po sukcesie „Przebudzenia mocy”, epizodu siódmego, jeszcze rok poczekamy na kontynuację trzeciej z trylogii głównego nurtu. Teraz premierę miał pierwszy w historii spin-off „Gwiezdnych wojen”. Dowiadujemy się, w jaki sposób wykradzione zostały plany Gwiazdy śmierci, które w „Nowej nadziei” miała księżniczka Leia. „Łotr jeden” to spontanicznie nadana nazwa statku, jakim rebelianci lecą na decydujące starcie. Zaskakujące jest to, że film, mimo oczywistego dla fanów serii finału, trzyma w napięciu do samego końca. W porównaniu do poprzednich rozdziałów uniwersum jest też nadspodziewanie ponury.

Patrzysz na Jedhę, myślisz o Aleppo. Czy powinienem czuć dyskomfort, że w czasie, gdy naprawdę ginie całe miasto, przyszedłem emocjonować się do kina wirtualną, estetycznie podaną zagładą? To nie pierwszy taki przypadek w historii. Kiedy powstańcza Warszawa chyliła się ku upadkowi, Amerykanie chodzili do kina na premierowe seanse filmu „Arszenik i stare koronki” Franka Capry. Pierwsza część historii „Gwiezdnych wojen” ma premierę w czasie, gdy świat odbiera dramatyczne apele z Syrii i rozkłada bezradnie ręce. Dobrze jest przyjrzeć się momentom „Łotra”, które przypominają nam o tym, co dzieje się nieopodal Europy.

W częściowo nużącym i powielającym schematy filmie Brytyjczyka Garetha Edwardsa (twórcy nieznośnej dla mnie najnowszej wersji „Godzilli”) zdarzają się chwile zadziwiająco mocne i niepokojąco dwuznaczne. Amerykanie lubią przecież, by bohaterowie byli po ich stronie, utożsamiają się z symbolami wolności i swoim sztandarem. Celebrują i nagradzają kino krytykujące system , historyczne błędy i wojenne zaangażowanie, ale w największych blockbusterach zdecydowanie rzadziej. Tymczasem w „Łotrze” jest scena, w której to Szturmowcy Imperium przypominają amerykańskie wojsko, zaatakowane przez bojowników, którzy bronią się w mieście, stylizowanym na arabskie. I to rebelianci stosują metody, jakie w „The Hurt Locker”, czy „Snajperze” przypisane są siłom zła.

Do końca nie będzie brakowało scen i dialogów gloryfikujących zaangażowanie, różnorodność i walkę z militarnie rozkładanym parasolem bezpieczeństwa. Pada parę słów przesady, kompozytor Michael Giacchino, który swoją osobą połączył światy „Star Treka” i „Gwiezdnych wojen”, dokłada nieco patosu, a im bliżej finału, tym więcej kiczowatych ujęć serwują operator Greig Fraser i specjaliści od efektów wizualnych, ale nie cierpimy za bardzo. Rebelianci są świetnie ubrani, a cały film jest świetnie zagrany. Feliciity Jones, niedawno nominowana do Oscara za „Teorię wszystkiego”, sprawdza się w roli głównej. Znów, tak jak w „Przebudzeniu mocy”, postawiono na kobietę, która musi postawić się światu, bo wszyscy duszą się w pochłaniającym go cieniu dyktatora – mężczyzny o niespełnionych ambicjach.

 

Po drodze wokół Jyn Erso zbudowana zostanie wspaniała kompania wyrzutków i poszukujących odkupienia. Towarzysz robot ma tym razem nazwę nie do powtórzenia, ale niezły z niego showman. Występ Diego Luny nie zapisze się w historii odległej galaktyki, ale epizody Madsa Mikkelsena i Foresta Whitakera robią wrażenie i trzymają w ryzach całą intrygę. Ben Mendelsohn to także dobry wybór w roli czarnego charakteru. Ciemna strona mocy adoruje, w filmie napisanym przez Chrisa Weitza i Tony’ego Gilroya, piękno nuklearnego wybuchu. „Łotr” opowiada o poświęceniu wymaganym, by takie erupcje dotyczyły jedynie miast, a nie całej planety. Fakt, że twórcy hollywoodzkiej przygodówki numer jeden skupiają uwagę widzów na tak charakterystycznych obrazach, również daje do myślenia.

REKLAMA

To może Cię zainteresować