Cinematic Orchestra we Wrocławiu [Rozmowa]

Maciek Szabatowski | Utworzono: 24.04.2015, 14:44
A|A|A

© mat. prasowe / agencja Automatik

Jego pierwszy zespół powstał w 1990 roku i nazywał się Crabladder in 1990. Jako student sztuk pięknych w Cardiff wydał pierwszy singiel, by w chwilę potem zaistnieć jako dj na antenie pirackiej stacji Heart FM z południowego Londynu.

W roku 1999, już jako The Cinematic Orchestra, Jason Swinscoe wspólnie z grupą zaprzyjaźnionych muzyków wydaje bardzo dobrze przyjęty album „Motion”, utrzymany w klimacie produkcji downtempo/nu jazzowych. Chwilę potem zespół daje występ w ramach koncertu poświęconemu dorobkowi życiowemu samego Stanleya Kubricka.

W roku 2000 zespół poproszony zostaje przez organizatorów ówczesnej stolicy kultury w portugalskim Porto o napisanie i zagranie muzyki na żywo do „The Man With a Movie Camera” - niemego filmu Dzigi Wjertowa z 1929 roku. Zespół odnotowuje wielki sukces a film, choć to nie pierwsza i nie ostatnia ścieżka dźwiękowa, która zostaje do niego napisana, zyskuje znacząco na wartości i świetnie współgra z emanacjami wyobraźni muzycznej założyciela Cinematic Orchestra.

Wiele kompozycji zagranych na żywo w ramach projektu „The Man With a Movie Camera” zostaje przearanżowanych i trafia na ich kolejny album zatytułowany „Every Day”.  W kolejnych latach zespół potwierdza swoją pozycję w świecie szeroko pojętych nowych brzmień bardzo dobrymi krążkami „Ma Fleur” z maja 2007 roku oraz ścieżką dźwiękową do disnejowskiej produkcji przyrodniczej  „Tajemnica Flamingów”.



Z Jasonem Swinscoe rozmawia Maciek Szabatowski

MS: Co było pierwsze w Twoim przypadku: kino czy muzyka? Co by nie mówić twój projekt ma stricte filmową nazwę.

Jason Swinscoe: Moje fascynacje filmami pojawiły się nieco później, gdy trochę dojrzałem. W świat mediów wizualnych, jako takich, wszedłem dzięki uczelni poprzez świat rysunku i malarstwa. Gdy starałem się o stopień naukowy rozpocząłem pracę nad pracami konceptualnymi, które zgrywałem na ośmiomilimetrowej taśmie filmowej, a które to ze względów technicznych trwać mogły maksymalnie do trzech minut. Nagrałem kilka takich filmów, ale nigdy nie dograłem muzyki do nich. Dopiero potem wszedłem w świat muzyki, w momencie, gdy zdałem sobie sprawę, że to, co tworzę na kanwie muzycznej jest w swojej formie bardzo filmowe. To był czas, kiedy byłem bardzo świadom kina, jako zjawiska.  Tak, to był czas, kiedy to we mnie powoli dojrzewało i się rozwijało. Dodam jedynie, że element wizualny od zawsze dominował w tym, co robiłem, bez względu na to, czy obraz był statyczny czy ruchomy.

MS: Jeśli przyjąć symbolicznie, że ćwierćwiecze Waszej wspólnej pracy w Cinematic Orchestra począwszy od czasów Twojego pierwszego projektu Crabladder, to trochę takie pobłyskiwanie neonu w kształcie owej 25ki, to czy w Waszej świetlówce gaz nadal świeci jasno?

JS: To wszystko miało bardzo płynny charakter, były momenty zwyżki i załamania. Inspiracja przychodziła, kiedy indziej wena nas opuszczała. Jest takie klasyczne określenie, jak zanik inwencji twórczej. Nie traktuję siebie jak maszyny, która ma pracować na najwyższych obrotach i przynosić wyłącznie owoce bezustannej pracy. Wręcz przeciwnie, wolę się czasem wycofać i spędzić czas na robieniu zupełnie innych czynności. Te 25 lat wygląda na szmat czasu, ale to był okres, kiedy rozwijałem się, kanalizowałem swoją energię i ulepszałem swoją twórczość, szczególnie przez ostatnią dekadę. Te lata nauki, a uczę się cały czas, pozwoliły mi być w tym miejscu, w którym jako człowiek czy muzyk jestem teraz.

MS: Wybacz, ale słowo film uda mi się zapewne odmienić w naszej dzisiejszej rozmowie przez wiele przypadków, z oczywistych przyczyn. Zdradź czy pamiętasz taki oto cytat: „Film jest albo powinien przypominać bardziej dzieło muzyczne niż fikcję.” Takie słowa wypowiedział pewien zuchwały hollywoodzki reżyser. Wiesz, z czyich ust pochodzą i ciekaw jestem, czy przypadkiem Cię jakoś nie natchnęły?

JS: Znam tę wypowiedź, ale nie jestem w stanie przypomnieć sobie, kto je wypowiedział.

MS: To Stanley Kubrick, to jego słowa. To reżyser, którego twórczość jest Ci bliska?

JS: Tak, zdecydowanie. To bardzo innowacyjnie myślący reżyser, który sposobem kręcenia wyprzedził swoje czasy działając na pograniczu kina mainstreamowego i eksperymentalnego.  Bardzo cenię sobie jego prace i wracam do nich czasami.



MS: Przyznam się, że byłem raczej zaskoczony a nawet lekko zaniepokojony, gdy usłyszałem kilka lat temu, że zamierzacie nagrywać muzykę dla studia Walta Disneya. Tytuł tej produkcji z roku 2008 też nie był zbyt obiecujący “Tajemnica Flamingów”, spodziewałem się po prostu bardzo kiczowatego, podlanego słodyczą obrazu. Stało się zupełnie inaczej, zarówno film jak i muzyka okazały się bardzo dobre. Ciekaw jestem jednak, jakim rodzajem doświadczenia było dla Was napisanie muzyki do filmu?

JS: To przypominało długi proces uczenia się, przyznam się szczerze. Praca wyglądała tak, że dyrygowałem Cinematic Orchestra, muzyków mając niejako pod sobą. Moim zadaniem było napisanie muzyki, ścieżki dźwiękowej na zamówienie, złożone przez dwóch reżyserów przy współpracy z dużą grupą ludzi, dla których to, co stworzyłem było produktem finalnym.

MS: Czy to stanowiło dla Ciebie wyzwanie?

JS: Tak, w takim sensie, że musiałem zamienić się w płynnie i sprawnie funkcjonującą maszynę do produkowania muzyki. Padały słowa: muzyka do tego tematu brzmi dobrze, ale czy możemy spróbować czegoś innego, jeszcze czegoś innego i tak bez końca. To trwało pół roku, ale miało też swoje pozytywne strony;  to był czas nauki i ciągłego pisania, kiedy bez przerwy siedziałem przed fortepianem, szukałem nowych rozwiązań.  Szukałem sposobu na to, by zrozumieć, czego konkretnie reżyserowie ode mnie oczekują.
Wielokrotnie czułem się potwornie sfrustrowany, i wiem, że nie chcę pracować w ten sposób, szczególnie dlatego, że do świata muzyki nigdy nie wchodziłem z pozycji producenta tworzącego muzykę do reklam

MS: Mam nadzieję, że nie wykrzywisz twarzy z niezadowolenia słysząc to pytanie, dotyczyć będzie ono bowiem filmu “Człowiek z Kamerą”. Spróbuję ten ograny wątek ująć nieco inaczej, może bardziej symbolicznie, w kontekście ukraińskich korzeni Dzigi Wiertowa czyli Dawida Kaufmana i wydarzeń, których jesteśmy świadkami na dzisiejszej Ukrainie. W jaki sposób Ty odbierasz to, co dzieje się na rubieżach Europy?

JS: Powiem Ci, że starałem się ostatnio być na bieżąco z wydarzeniami, ale przyznam się, że nie da się czytać tego, co pisze prasa. Nikt nie stara się napisać prawdy o tych wydarzeniach. Nie mamy prawdziwego obrazu całej sytuacji. Ogólnie na świecie mamy wiele jednocześnie toczących się konfliktów: Ukraina, Rosja, państwo islamskie, Boko Haram. To są rzeczy, których media wcale nam nie tłumaczą i pomimo, że nie podoba mi się to, co dzieje się dookoła, to jestem też świadom, że mamy do czynienia ze zwykłą propagandą.

MS: W zapisach prasowych wielokrotnie podkreśla się, że to Ty jesteś twórcą, pomysłodawcą projektu o nazwie Cinematic Orchestra. Pozwól jednak, że zapytam o podział ról w zespole podczas pracy w studio.

JS: Jeśli chodzi o poprzednie albumy, na pierwszej naszej płycie „Motion” koncept był w zasadzie mój, w jego realizacji wspierali mnie perkusista i basista Phil France, klawiszowiec i saksofonista Tom Chant.
„Everyday” to znów głównie wynik mojej pracy z Philem, którego znów słychać było dużo mniej na płycie „Ma Fleur”. Obecnie pracuję równolegle nad dwoma płytami, które ukażą się wkrótce. Fakty odkrywam stopniowo: pierwszy album ukaże się na przełomie września i października, a drugie dzieło – dodajmy w żaden sposób niepowiązane konceptualnie z już wymienionym – ukaże się w okolicach marca przyszłego roku.



MS: Macie  na swoim koncie album nagrany w luksusowej i wystawnej Sali Królewskiej Royal Albert Hall. Czy są takie miejsca, które na trwałe utkwiły wam w pamięci i czy są jeszcze jakieś, w których chcielibyście zagrać jako orkiestra?

JS: Najbardziej zapamiętaliśmy występ z muzyką do filmu „Szkarłatne skrzydło” – tej disnayowkiej produkcji.  Zagraliśmy go w londyńskiej świątyni Union Chapel, którą na potrzeby występów muzycznych przerobiono na pomieszczenie multimedialne. Zagraliśmy tam z orkiestrą, perkusjonistami, film był prezentowany na ekranie, a my dogrywaliśmy muzykę na żywo. To był dla mnie dojmujący moment, pomimo potężnego ciśnienia, całość projektu bardzo się nam udała. Kolejnym takim momentem był występ na Fuji Rock Festiwalu, który oczywiście odbył się na świeżym powietrzu, ale grało się nam tam doskonale. W zeszłym roku zagraliśmy też w słynnej Operze w Sydney. Zapamiętałem też taki mały klubik w Seattle, w którym graliśmy przed laty podczas zachodniej odnogi naszej amerykańskiej trasy, było tam wtedy może z 250 osób, całe pomieszczenie dosłownie ociekało potem i emocjami.

MS: A wolicie grać w dużych salach, czy bliski kontakt z publicznością to dla Was podstawa?

JS: To zależy od zaplanowanego repertuaru. Gdy gramy z orkiestrą dobór miejsca jest oczywisty. Nadal jednak lubimy grać w mniejszym składzie, bardzo sobie wtedy cenię kontakt z publicznością: robi się intymnie ale i energetycznie. Przy dużych salach koncertowych łapiesz się na tym, że masz uczucie odosobnienia, ludzie są porozsadzani, jakby znikali Ci z pola widzenia, wtedy zaczynasz się naturalnym biegiem skupiać bardziej na odgrywanej muzyce. Małe pomieszczenia integrują, a publiczność staje się jednym z aktorów. Reakcje są też bardziej natychmiastowe, nie ma suchego klaskania.

MS: Pomimo bardzo słabej akustyki katowickiego Szybu Wilson zapamiętałem na zawsze Wasz wspólny występ z Austinem Peraltą – genialnym młodym pianistą, który w bardzo smutnych okolicznościach odszedł od nas kilka lat temu. Zdradzisz proszę okoliczności, w jakich poznałeś się z tym wytrawnym muzykiem?

JS: Austina poznałem podczas pobytu w Nowym Jorku, na Manhattanie,w klubie Eternal Five, gdzie występował  Flying Lotus.  W tamtym czasie Austin przeniósł się dopiero co do Wielkiego Jabłka z Los Angeles, by studiować grę na fortepianie.  Obaj byliśmy znajomkami Stevena. To właśnie tamtej nocy Fly Lo ożywił się w rozmowie z nami i stwierdził, że musimy popracować ze sobą. Jest jednak jeszcze jedna osobista opowiastka na temat naszej współpracy. Ojciec Austina, znana postać z Kalifornii , Stacey Peralta nakręcił kilka filmów dokumentalnych traktujących o życiu kalifornijskich skaterów. Na ścieżce dźwiękowej do jednego z nich wykorzystał kompozycję mojego autorstwa, t.j. zaśpiewany przez Roots Manuvę „All Things To All Men”. Austin miał wtedy zaledwie 14 lat i ta kompozycja nim zawładnęła. Twierdził, że nie słyszał czegoś podobnego nigdy wcześniej. Mówił: „chcę być częścią tego zespołu, chcę tworzyć taką muzykę”.

MS: Skoro już mowa o muzykach, których pokazywaliście swojej publiczności,a których  obecność uświetniała Wasze albumy i występy na żywo, nie można zapomnieć nieodżałowanej śpiewaczki gospel Fontelli Bass.

JS: Spotkaliśmy się po raz 1szy w 2002 r. Fontella była wtedy osobą w pełni swoich sił, pracowała głównie nad muzyką kościelną. Jej mama była śpiewaczką gospel i można rzec, że to właśnie rodzina stanowiła trzon jej zespołu. Skontkatowałem się w tamtym czasie z nią i współpraca układała się nam od samego początku wzorcowo. Wspólnie nagrywaliśmy w studio, był też wspólny koncert londyński do albumu EveryDay. Ze względów logistycznych nie była w stanie z nami podróżować. Na etapie nagrywania albumu Ma Fleur stan jej zdrowia uległ znaczącemu pogorszeniu.  W tamtym czasie zaprzyjaźniłem się z jej rodziną, jej córką Nuką, która się nią opiekowała. Udar jakiego doznała wyłączył ją z jakichkolwiek czynności na blisko rok, a ona sama zapomniała prawie wszystko, łącznie z imionami swoich wnuków, których dla ułatwienia nazywała kolorami. Zupełnie zapomniała sposobu gry na fortepianie, a jej córka, niezwykle oddana osoba, uczyła ją wtedy śpiewu od nowa. Jej świadomość rodziła się na nowo.

MS: Przejdźmy teraz do konkretów. W kwietniu pojawicie się na trasie koncertowej w Polsce, która obejmie kilka głównych miast, w tym także Wrocław. Czy jesteś w stanie zdradzić, z jakimi muzykami przyjedziesz do nas?

JS: Od strony instrumentalnej w skład zespołu wchodzi nadal perkusista Luke Flowers, ale przywiozę ze sobą drugiego perkusistę, który gra zarówno na perkusji żywej jak i elektronicznej. Nazywa się ManuDelago i współpracuje na co dzień z Bjork. Na basie zagra nasz nowy świetny basista Londyńczyk Sam Vickary. Mamy też nowego pianistę, dwudziestotrzyletniego absolwenta uczelni muzycznej Alexa Pedrazę, muzyka o polskich korzeniach. To wyjątkowo utalentowany młody człowiek, którego obecnie staram się wpasować w cały zespół. Za kilka lat on będzie wielki! Poza tym Larry Brown – nowojorski gitarzysta i wokalista, oczywiście ja oraz Heidi Vogel, która z nami śpiewa. Mamy też nowy głos -falset, który jako jeden z kilku nowych wokalistów pojawi się także na nowej płycie. To Ruu Campbell. Zaśpiewa podczas kilku utworów wykonywanych na żywo w Polsce.

MS: Dziękuję za rozmowę.

JS: Dziękuję i zapraszam na nasze koncerty w Polsce. Do zobaczenia.

Trasa koncertowa The Cinematic Orchestra obejmie następujące miasta:

23.04 - Warszawa, Palladium
24.04 - Gdańsk, klub b90
25.04 - Kraków, Studio
26.04 - Wrocław, Eter
27.04 - Poznań, Sala Wielka CK Zamek
W roli supportu wystąpi Manu Delago – stały współpracownik Bjork, wirtuoz instrumentu zwanego „hang drum”.

REKLAMA