„Haiti” Marcina Wrońskiego (Recenzja)

Radio RAM | Utworzono: 07.05.2014, 11:55 | Zmodyfikowano: 07.05.2014, 10:08
A|A|A

fot. gwfoksal.pl

Dlatego cieciowanie byłego gliniarza, szefa wydziału zabójstw komendy powiatowej w Lublinie, zestawił autor ze śledztwem prowadzonym przez Zygę w lipcu 1938. W obu planach czasowych oprócz komisarza spotykamy przodownika Fałniewicza (którego intymną tajemnicę przy okazji odkrywamy) i tytułową Haiti, czyli klacz wyścigową, pochodzącą ze stajni księcia Czetwertyńskiego (który jest postacią wziętą z przedwojennej rzeczywistości). W autorskim posłowiu przeczytamy na dodatek, że Wroński zamierzał tym razem napisać trzymający się gatunku po prostu kryminał, lecz zagłębiając się w realia przeszłości znów dał się wciągnąć w ich wir. No i w efekcie znowu wyszedł lubelskiemu pisarzowi thriller historyczny. Tym razem konny.

Podczas wyścigów w boksie Haiti zostaje znaleziony trup mężczyzny. Z pozoru wygląda na ofiarę końskich nerwów, ale Maciejewski węszy nieco inne powody nagłej śmierci bezimiennego. I - jak zwykle - ma rację. W śledztwie pomagają mu i przeszkadzają znane z poprzednich części lubelskiej serii retrokryminałów osoby, zarówno niewysoki tajniak Zielny - erotoman niegawędziarz, jak i wyjątkowo Zydze nieżyczliwy patolog doktor Krępiel. Et cetera. Jak przystało na przemyślany, z talentem skrojony cykl, gdzie wszystko gra i działa jak w szwajcarskim chronometrze, wszystkie elementy, za które czytelnik polubił wcześniejsze powieści Wrońskiego, wracają. Soczyste opisy, celne komentarze, wrażliwe na charakterologiczno-stylistyczne odmiany dialogi, no i temperament głównego bohatera.

Maciejewski to typ raczej niesympatyczny, mocno niechlujny, bardzo niedoskonały i mimo to pociągający, prawdziwy motor literacki, o dużej pojemności. Trzymając się konnej nomenklatury powinienem powiedzieć: ogier krwi pełnej (tu prawie wierny swojej narzeczonej pielęgniarce Róży, jak pamiętamy, wyratowanej z nałogu morfinistki, dziś ponętnej i niekoniecznie tylko Zygmuntowi oddanej). Może ktoś kiedyś wpadnie na pomysł (i skutecznie go zrealizuje, sakwą lub przekąską przekonując obu znających się i niestroniących od siebie autorów, że warto), by w jakiejś na przykład filmowej (a może i literackiej) sytuacji skojarzyć Maciejewskiego z Popielskim i Mockiem (od Marka Krajewskiego). Osiągnęliby panowie natychmiast niemal idealne porozumienie - niemal, bo nie wiem, co Edward z Eberhardem poczęliby z estetyczną dezynwolturą Zygmunta.

Podobieństwa między Krajewskim a Wrońskim rzucają się w oczy także w „Haiti”. Obaj - jako filologowie - dbają o styl, obaj są przywiązani do detalu, widać, że kwerendy biblioteczne uwielbiają, plotą swe intrygi w różnorodnych środowiskach i podobnych czasach, ze swadą, językowym kolorytem malują portrety ludzi i miejsc, kochają epizodyczne wycieczki. Dobrze również wiedzą, iż wyborowo zaprezentowanemu glinie potrzeba godnego przestępcy jako przeciwnika. W powieści niniejszej chodzi o honor i zemstę w jednym, a zły okazuje się nie taki czarny. Jeśli natomiast znajdzie się na drodze Maciejewskiego ktoś czysty i dobry (jak ksiądz Popiel), dla dobra śledztwa Zyga gotów popełnić świństwo, resztkami sumienia czując swą winę. Jedyne fragmenty „Haiti” godne pominięcia w czytaniu to otwierające każdy rozdział litanie wydarzeń dziejących się w miastach Polski i świata. Nic książce nie dają, opóźniając kontakt z atrakcyjnie i drobiazgowo obmyśloną fabułą i jej bohaterami.

Marcin Wroński to rekordzista pod względem nominacji do Nagrody Wielkiego Kalibru, rok temu otrzymał na pocieszenie laur czytelników. Coś mi jednak mówi, że albo za najnowszą, albo za poprzednią powieść (Pogrom już we wtorek”) wreszcie się najwyższego literacko-kryminalnego wyróżnienia doczeka.
Grzegorz Chojnowski

Marcin Wroński HAITI, W.A.B., 2014

REKLAMA
To może Cię zainteresować