Recenzja filmu "Ki"

Jan Pelczar | Utworzono: 30.09.2011, 12:31 | Zmodyfikowano: 30.09.2011, 12:32
A|A|A

Fot. mat.prasowe

By napisać recenzję „Ki” nie szukam odosobnienia, skupienia i namysłu. Chcąc wejść w skórę, w której żyje bohaterka na tym samym komputerze słucham muzyki, oglądam mecz, bez opcji wyłączonego głosu komentatora, równocześnie bloguję, a na drugim komputerze redaguję inne teksty, otacza mnie zaś widok kolejnych monitorów i ekranów, ekosystem redakcyjny. Okazuje się, że w codziennej gonitwie myśli, dygresji i podzielności uwagi jestem kolejną z bratnich dusz tytułowej bohaterki. Może w jej infantylnym stylu bycia, potrzebie kreacji i oryginalności jest jednak jakaś pokoleniowa prawda? Ochrzczona w filmie sformułowaniem „dziewczyna jak Hezbollah” Kinga mogłaby zostać matką chrzestną huraganu, a jednocześnie jest przeciętna. Jej tajfunowaty sposób bycia, nieuświadomiona arogancja i niemożliwa do ogarnięcia zmienność nastrojów, terminów i planów służą w istocie przetrwaniu banalnej egzystencji. Nawet w sztucznej kreacji i zamyśle niewiele jest wyjjątkowego. Czy postawa Kingi  jest znakiem pokoleniowym?

Część widowni może tytułową Ki od razu znienawidzić, chociażby za infantylność i pretensjonalizm, kryjący się za wszystkimi zdrobnieniami, z których buduje świat. Nazywa, nie pytając o zdanie, prze do przodu, zagarniając kolejne terytoria. Dajesz palec, bierze całą rękę; dajesz pokój, zajmuje mieszkanie; dajesz słowo, traktuje jak obietnicę, do grobowej deski. Roma Gąsiorowska pasowała Leszkowi Dawidowi do roli jak ulał. Nie znaczy to jednak, że gra tak, jak ją reżyser u innych podpatrzył.  Z rozhisteryzowanej „kobiety-dziecko”, znanej z kilku poprzednich ról, przeskakuje na pełnokrwistą, pełnowymiarową kreację młodej matki, która nie chce być ani matką Poklą, ani matką wyrodną. Dla jednych odpychająca, dla innych może być przedmiotem fascynacji reżysera, który nie odstępuje swej bohaterki właściwie na krok. A ona, przed kamerą, walczy o własną tożsamość i miłość, nie zapominając o kreacji. Rozpięta między ośrodkiem pomocy społecznej, a galerią sztuki nie wisi na niczyim garnuszku, ale nie staje się także zgorzkniała i toksyczna, o co przecież tak łatwo. Szybko wyciąga z otoczenia podobne stany, diagnozuje innych, ale przed lustrem nie staje. 

Ki bywa irytująca, podobnie jak mielizny scenariusza, dotkliwe szczególnie w rysunku rozpadającego się związku głównej bohaterki z ojcem dziecka. Postać niedojrzałego mężczyzny można było, z korzyścią dla filmu, usunąć z naszego pola widzenia. Schematycznie opisano również współlokatora, który nie chce za nikogo brać odpowiedzialności i unika wszelkiego bliższego kontaktu. Bohatera zbudował, ratując koncepcję trójki debiutantów (reżysera, scenarzysty i operatora), Adam Woronowicz.

Pawłowi Ferdkowi, scenarzyście, którego droga do zawodu również mogłaby zostać opisana w ciekawym filmie, najlepiej udało się wprowadzenie do społecznego dramatu komediowych tonów. Nie mam tu na myśli kolejnego źle napisanego, karykaturalnego wątku z Krzysztofem Globiszem, ale błyskotliwe wtręty z psychoterapii i obcowania z kuratorami sztuki. Może i potraktowano ich stereotypowo, ale mądrze i złośliwie. A to doskonała odtrutka na szarzyznę, która wyziera z innych miejsc – od zamieszkiwanej przez młode małżeństwo klitki, przez wizytę matki z pieniędzmi, po sztucznie odegrane imprezki. Tchnie czasem w „Ki” narracają serialową, a w Polsce to wciąż epitet. Na szczęście doświadczeni aktorzy i niemłodzi debiutanci wiedzieli o czym chcą opowiedzieć przede wszystkim i ze złej drogi szybko zeszlli. Wracają na ten szlak dopiero w końcówce, by podomykać wątki w sposób, który nie zaskakuje i znów skazuje Ki oraz „Ki” na przeciętność.

Posłuchaj recenzji:

REKLAMA
Dźwięki