Recenzja "Skóra, w której żyję"

Jan Pelczar | Utworzono: 16.09.2011, 15:20 | Zmodyfikowano: 16.09.2011, 16:44
A|A|A

Fot. mat. prasowe

 

Część z nich ginie w przesadnie rozbudowanej intrydze. Przypowieść ma być przewrotna, ale niepotrzebnie przewraca się o własne ogony. 

Najważniejszy w filmie „Skóra, w której żyję” jest związek między chirurgiem, a pacjentką. Antonio Banderas więzi Elenę Anayę w luksusowym wnętrzu. Piękna kobieta jest przedmiotem eksperymentalnych zabiegów. Wyzbywając się cielesności, próbuje opanować emocje, zrozumieć samą siebie. Ćwiczy jogę, dużo czyta. W hibernacji tworzy sobie kokon, jak pająki z prac Louise Bourgeois. Jej osobowość przepełnia klatkę, rozsadza ją od środka. 

Chirurg to współczesny doktor Frankenstein. Nie interesuje go już powołanie monstrum do życia. Żyjemy w świecie zmiany i przetworzenia. Biogenetyczna gra, którą podejmie bohater Antonio Banderasa, to eksperymenty na tożsamości, płci, kreacja wbrew naturze. Technologiczne i naukowe zdobycze pozwalają nigdy się nie poddawać, nie przyjmować wyroków losu, przypadku. Płeć zmienia się jak kostium. Nie ma tragedii, której skutków nie da się odwrócić. Pozostaje jedynie pytanie o cenę.

Ta, jak zwykle u żonglującego dramatami, kiczem i gatunkami filmowymi Almodovara, będzie ogromna. Przesada w wikłaniu wątków wydaje się tym razem największą wadą reżysera. Wprowadzona do „Skóry, w której żyję” postać Tygryska budzi już tylko zaciekawienie i pusty śmiech, staje się niepotrzebną atrakcją. Najważniejsza i tak pozostanie rozgrywka między chirurgiem, a pacjentką oraz wszelkimi wcieleniami, których ten związek dotyka. 

Między esperymentami rodem z doktora Mabuse’a, a światem mody i deisgnu Almodovar zostawia widza z pytaniami o ludzką tożsamość, o znaczenie płci, o społeczne role. Transgresyjny, transseksualny dramat nie wpisuje się jedynie w genderowe dyskusje. Poddaje w wątpliwość najbardziej krańcowe ludzkie emocje, po których drugiej stronie stoi jedynie wyobrażenie. Czy jesteśmy w stanie zastąpić ukochaną osobę, która odeszła, fantazją, ulepioną na jej podobieństwo? I jak bardzo chcemy upodobnić rzeczywistość do naszych wyobrażeń?

Dyskusja obudzi się w widzach „Skóry...” długo po seansie. W trakcie filmu pytania i znaczenia giną w labiryncie fałszywych tropów, tajemnic i dramatów. Budzą się skojarzenia z Hitchockiem, Langiem, Franju, włoskim kinem giallo, Bunuelem. Stylizacja może się podobać, ale gra w zwroty akcji i stereotypowe zagadki może jedynie zmęczyć. W efekcie rozpalająca wyobraźnię gra ciałem nie budzi większych emocji. Ostateczne wyroki losu i bohaterów przyjmujemy na chłodno.

Sterylny Almodovar po festiwalowych premierach był dla mnie i nowością i problemem. Tuż przed premierą zaczynam jednak myśleć o nim inaczej. Nawet jak o filmie właściwym dla swojego czasu. Przyjaciółka poleciła mi prasowy wywiad z Agatą Bielik-Robson, na temat filozoficznych rozmyślań Marka Aureliusza. Czytam: „Wyzbądź się namiętności, nie szukaj szczęścia. To uśmierzy twoje drobne narcystyczne bóle i histerie. W tym lęk przed śmiercią”. I widzę Antonio Banderasa z Eleną Anayą. Czytam: „W naszej roznamiętnionej kulturze nie tylko otacza nas całe halo narcystycznych iluzji, które fałszywie zaczarowują nasz świat, ale w tym narcystycznym zwierciadle widzimy - czy też właśnie raczej nie widzimy - również siebie samych”. I widzę skórę, w której żyję.

Posłuchaj recenzji:  

REKLAMA
Dźwięki