Zająłem gabinet prezesa Ochódzkiego

Radio RAM | Utworzono: 18.10.2007, 13:42 | Zmodyfikowano: 27.10.2007, 16:52
A|A|A

fot. Marcin Osman ("Polska - Gazeta Wrocławska")

Tydzień temu wziął Pan ślub. Przyzwyczaił się Pan już do obrączki?

- Nie jest tak wygodna, jak ładna. I trudno mi się na razie z nią oswoić, choć żona pilnuje, żebym ją nosił. Dziś rano mi ją również założyła na palec.

Dużo się zmieniło od tego czasu?

- Szczerze mówiąc, jeszcze tego nie czuję. Pewnie jak mnie zaprosicie za pół roku, to wam powiem, czy jest inaczej. Myślę jednak, że będzie tak samo. Byliśmy ze sobą sześć lat, od roku ze sobą mieszkaliśmy. Oczywiście, przed ślubem ksiądz nas wyspowiadał z tego naszego życia przedmałżeńskiego.

To chyba teraz powinien być Pan w podróży poślubnej?

- No tak, to jest problem mojego zajęcia. Właśnie skończyło się okienko transferowe, kiedy mieliśmy masę pracy menedżerskiej. Wbrew pozorom najspokojniejszy czas jest wtedy, kiedy gramy mecze.

Żona jest wyrozumiała?

- Jest farmaceutką, więc musi być wyrozumiała i cierpliwa. Spytała mnie co prawda po ślubie "Robert może czas wyjechać? Może nie na miesiąc, ale na pięć dni przynajmniej..." Ponieważ jedziemy niedługo do Bukaresztu na mecz rewanżowy z Steuą, zaproponowałem, żebyśmy zwiedzili Rumunię. Potraktowała to jako żart.

Czy prezes drużyny mistrza Polski był w dzieciństwie łobuzem czy grzecznym chłopcem?

- Kurcze, trudne pytanie. Generalnie należałem do mafii piaskownicowej, nie byłem grzecznym dzieckiem.

Rządził Pan kumplami?

- Przecież każdy lubi rządzić. Ale tak serio, uważam, że niezależnie od zawodu najważniejsze jest branie odpowiedzialności za siebie i własne decyzje. Teraz widzę, że już w wieku kilku lat miałem zdolności przywódcze. Przekonywałem kolegów, jaki zamek zbudujemy.

I kto ma dostać wciry?

- Zawsze jest tak, że grupa ma herszta. I ja czasami nim byłem.

Grał Pan w piłkę?


- Kopałem, jak wszystkie dzieciaki, nigdy jednak nie chciałem być piłkarzem. Niestety.

Dlaczego niestety?

- Bo dziś nawet młodzi piłkarze to bardzo majętni ludzie. 21-latkowie zarabiają ogromne pieniądze, większe niż prezesi w bankach.

Pan chyba nie może narzekać - na co dzień w klubie obraca się milionami. Fajnie tak?

- Niestety, te pieniądze nie przewijają się w moim portfelu (śmiech). Europejski sport to setki milionów. Jest tak nawet w przypadku naszego obecnego rywala - Steauy Bukaresz. A przecież to też klub z byłego bloku sowieckiego. W polskiej lidze, jeśli ktoś ma do dyspozycji czterdzieści milionów to już dużo.

Na jakiej Pan grał pozycji w tych "dziecinnych" meczach?

- Nie miałem jakiejś specjalnej. Słynąłem jednak z tego, że bardzo dużo faulowałem, kończyło się więc zawsze na obronie.

Czym się wtedy Pan interesował?

- Moje prawdziwe pasje zaczęły się dużo później, w wieku siedemnastu, osiemnastu lat. Pokochałem historię. Pochodzę z Kietrza, chodziłem do technikum budowlanego w Raciborzu.

Potrafiłby Pan postawić dom?

- Ten, dla kogo bym to zrobił, byłby strasznym nieszczęśnikiem. Nasze szkolne zajęcia polegały głównie na szkicowaniu, rysowaniu w skali. Mnie to zawsze nie wychodziło. Moje domki były krzywe, okna zawsze nie na tym miejscu co trzeba. Dla dobra ludzkości zrezygnowałem zupełnie z budownictwa.

Na studia przyjechał Pan do Wrocławia?

- Zdawałem na prawo do Szczecina, Gdańska i Wrocławia. Nadmorska uczelnia miała wydział prawa w Sopocie. Rozciągał się z niego piękny widok na morze. To było bardzo kuszące. Ale moja szkolna miłość uznała wtedy, że bylibyśmy za daleko od siebie. Dziś tego wyboru nie żałuję. Zakochałem się w tym mieście. Związałem z nim. Jestem radnym Wrocławia. Jestem mieszkańcem pełną gębą.

Miłość nie przetrwała?

- Nie, tamtej dziewczynie uczucie przeszło po pierwszym roku studiów. Zostałem porzucony i ciężko to przeżyłem. Ale z moją żona poznaliśmy się we Wrocławiu. Odwiedziłem mojego kolegę w akademiku Kredka i poszliśmy razem - a było wtedy zimny, okropny grudzień - do knajpki Alibi. Każdy student we Wrocławiu ją zna. Moja żona była tam ze swoimi koleżankami. Poznaliśmy się, ale nie dała mi swojego numeru telefonu, choć ją o to prosiłem. Od razu się zakochałem. Chodziłem godzinami po jej akademiku, szukałem. Przeszedłem kilkaset pokoi i w końcu ją znalazłem. Zabiegałem o nią kilka miesięcy.

Jak się zostaje dyrektorem prywatnej firmy w wieku 22 lat?

- Pracowałem już studiując, moi koledzy zaczynali dopiero po skończeniu uczelni. Potem oni byli bez pracy, bo nie mieli doświadczenia. A ja już bogate. Ale poza tym miałem sporo szczęścia, byłem uparty. Mój szef przyjął mnie, bo byłem u niego już trzy razy i chciał mi dać szansę. Potem, kiedy okazało się, że daję sobie radę lepiej niż starsi koledzy, zostałem ich szefem.

Podobno kiedyś był Pan kelnerem?

- Tak, pracowałem na studiach w jednej z wrocławskich restauracji na rynku. Miło to wspominam. Doceniam tę pracę. Zawsze zostawiam napiwki. Mam taki osobliwy pogląd, że jeśli kogoś nie stać na zostawienie napiwku, to nie powinien chodzić do restauracji. Ci ludzie żyją przede wszystkim z tego. Więc apeluję zostawiajmy napiwki!

Dlaczego wybrał Pan takie zajęcie?

- Kiedy byłem na pierwszym roku, firma, w której pracował mój ojciec nie poradziła sobie na rynku. Rodzicom było bardzo ciężko. Miałem więc wybór: zrezygnować ze studiów, wrócić na głęboką Opolszczyznę i pogrzebać swoje marzenia o wielkim Wrocławiu, albo znaleźć pracę.

Utrzymywał się Pan sam?

- Tak musiałem płacić za książki, akademik. Mieszkałem najpierw w Parawanowcu. Mało przyjemne miejsce, ale ma swój urok. Później przez rok w akademiku męskim - chciałem się wyciszyć. Potem zabrakło mi życia studenckiego i wróciłem do Kredki.

Jak został Pan prezesem Zagłębia? Czyj to był pomysł?

- Miałem dobrą posadę w stabilnej firmie. Ale nie czułem wyzwań. Spotkałem się z prezesem KGHM-u i usłyszałem, że szukają młodych ludzi, którzy znają się na rzeczy. Potrzebowali dyrektora finansowego i prezesa Zagłębia. Najpierw pomyślałem o tej pierwszej propozycji. Ale spotkałem się następnego dnia z moim przyjacielem i on powiedział mi, żebym spróbował ze sportem. Podał przykład Silvio Berlusconiego, który najpierw był milionerem a potem został właścicielem klubu. Zasugerował, że ja mógłbym zrobić to w odwrotnej kolejności. Przekonał mnie. Choć czwartego dnia pracy miałem mu to za złe.

Dlaczego?

- Wszedłem do klubu, który wyglądał jak 25 lat temu. Dokładnie jak z filmów Barei. Nawet gabinet przypominał ten, który zajmował prezes Ochódzki. Ale to akurat o niczym nie świadczy. Ważne, że była taka sama kultura organizacji. Nikt nie wiedział, kto się czym zajmuje. No, fatalna sprawa. Przestraszyłem się, ale wziąłem się w garść.

Nie ma się co mazać?

- Tak jest! Chłopaki nie płaczą.

Pamięta Pan co powiedział, gdy został klubu? Że nie zna się na piłce. Rozpętał Pan burzę.

- Tak, pamiętam. Słyszałem, że obraziłem całe środowisko piłkarskie. Fora internetowe grzmiały, że to jest kres polskiej piłki. Że Zagłębie będzie grało nawet nie w trzeciej, ale w czwartej lidze. Cieszę się, że po roku udało się pokazać, że ci ludzie się mylili.

Został Pan radnym Wrocławia, ale kieruje lubińską drużyną. Bierze Pan udział w głosowaniach dotyczących Śląska Wrocław?

- Nie. Nie chcę wzbudzać kontrowersji. Mam natomiast dużo sympatii dla tego klubu. W ubiegłym roku przekazaliśmy do niego dwóch zawodników za naprawdę symboliczne pieniądze. Gdzie mogę, wspieram Śląsk Wrocław.

Ma Pan kontrakt podpisany na trzy lata. Jeśli prezydent Rafał Dutkiewicz zaproponuje Panu kierowanie wrocławskim klubem, zdecyduje się Pan?

- Jak mi to zaproponuje, to się zastanowię.

REKLAMA