The Limits of Control (***)

Jan Pelczar | Utworzono: 28.01.2010, 11:53 | Zmodyfikowano: 28.01.2010, 11:55
A|A|A

Źródło bestfilm.pl

Woody Allen i Jim Jarmusch nakręcili w Hiszpanii ważne dla siebie filmy. A obaj nie mówią po hiszpańsku, prawda? Allen wyjechał do Hiszpanii, by w Barcelonie nakręcić swój najbardziej nowojorski film od lat. Jarmusch wyjechał do Hiszpanii, by w Madrycie i Sewilli stworzyć kino w stylu łączącym tradycję wysmakowanych amerykańskich sensacji z inspiracją europejskimi mistrzami – Melvillem i Antonionim. Seans, do pewnego momentu wciągający widza hipnotyczną siłą, rozpoczyna się zaś od cytatu ze „Statku pijanego” Arthura Rimbaud.

Nie można mieć żadnych wątpliwości – powstał film, który można analizować klatka po klatce. Jarmusch jest momentami bardziej zagadkowy od Lyncha, a pozostaje przy tym równie dowcipny jak w „Broken Flowers” i zdyscyplinowany niczym w „Truposzu”. „The Limits of Control” nie są jednak zadaniem formalnym, narzuconym samemu sobie przez wybitnego twórcę, to gra z wyobrażeniami widza i subiektywnym postrzeganiem filmowej rzeczywistości. Główny bohater, w kreacji znanego z trzech innych filmów Jarmuscha i siódmej serii „24”, charyzmatycznego aktora Isaacha De Bankolé, mógłby zajmować się księgowością, marketingiem czy wrogimi przejęciami. Atmosfera kadrów, sposób, w jaki rozmawia z dwójką mężczyzn na lotnisku, nawet montaż i dobór pulsującej przez cały film, znakomitej muzyki, to wszystko sprawia jednak, że skojarzenie widza jest oczywiste – samotny mężczyzna, podróżujący do Hiszpanii, jest przestępcą. Niszczone polecenia, przesypywana biżuteria, obserwowane uprowadzenie i broń, potęgują napięcie, niewiele wyjaśniając. Dziwne zachowania bohaterów Tildy Swinton i Gaela Garcii Bernala przywracają lynchowskie skojarzenia. W tym samym czasie niestety napięcie zaczyna opadać, Jarmusch przesadza w formalnym rozbudowaniu opowieści, która prowadzi do prostej konfrontacji. Główny bohater zdaje się forsować nie tyle wroga, co mentalne więzienie. W twierdzy nieprzyjaciela, granego przez Billa Murraya, znajdzie się dzięki sile wyobraźni. Nie może jej brakować także po drugiej stronie ekranu – nie wystarczy zestawić samotnika z „The Limits of Control” z kultowym uciekinierem z filmu „Zbieg z Alcatraz”. Ich zawodowa etyka, dotycząca kontaktów z kobietami czy alkoholu jest identyczna, ale bohater Jarmuscha nie ucieka, zdaje się podążać do celu. Nie mówi po hiszpańsku, ale rozmawia z kolejnymi kontaktami o sztuce – od muzyki, przez film, po artystowską bohemę. Padają tropy: Hitchcock, Welles, Rosi. Naśladowany jest Godard. Z tej mieszaniny nie powstaje niestety osobne arcydzieło. Poza rolą głównego aktora silne wrażenie pozostawiają jedynie zdjęcia Christophera Doyle’a. Tytułu „The Limits of Control” pochodzi z eseju Williama S. Burroughsa, w którym narzędziem kontroli jest język. Jarmusch, promując film, cytował następujące zdanie:

„słowa wciąż pozostają zasadniczym narzędziem kontroli. Sugestie to słowa. Perswazja to słowa. Rozkazy to słowa. Żadna, wynaleziona dotąd maszyna nie może działać bez słów i każde narzędzie kontroli, które usiłuje się bez nich obyć, zdając się jedynie na siły zewnętrzne lub kontrolę, opartą na przemocy fizycznej nad umysłem, niebawem dotrze do granic tej kontroli”.

Reżyser upiera się jednak, że esej to jedynie inspiracja – „nie znalazł odzwierciedlenia w filmie”. A u Jarmuscha to obraz pozostaje narzędziem kontroli, a niewypowiedziana nawet sugestia rozkazem. Zarówno dla bohatera jak i dla widzów.

Pod koniec filmu przejmujemy sposób patrzenia samotnika, którego zagrał De Bankolé. W muzeach, w których się zatrzymywał, długo wpatrywał się w jeden obraz, w hotelowych pokojach przypatrywał się przez długie chwile sufitom.

Bardziej niż film, „The Limits of Control” sprawdziłoby się w roli sztuki wizualnej. Wtedy pytanie o sens spadłoby na inne barki.

REKLAMA