Artystyczna pomyłka

Radio RAM | Utworzono: 23.11.2008, 00:55 | Zmodyfikowano: 25.11.2008, 10:25
A|A|A

To ciekawe, że "Bat Yam - Tykocin" nazywa się zwykle projektem, nie spektaklem. Słowo "projekt" kojarzy się z czymś roboczym, w ruchu, powstawaniu, czymś, z czego może dopiero powstać składna całość (lub nie). W tym przypadku nie powstała.

Gdy oglądałem to prawie czterogodzinne zestawienie dwóch spojrzeń na polsko-żydowską historię, z minuty na minutę brała mnie irytacja. Jakim cudem dziś robi się taki teatr? Mamy w końcu jakąś tradycję i współczesność, mistrzów, standardy, poprzeczkę zawieszoną na pewnym przyzwoitym poziomie. Tymczasem twórcy "Bat Yamu - Tykocina" wracają do robótek szkolnych, udają, że są zawodowcami. Pierwsza część (sklecona przez Yael Ronen i Amit Epstein) uszłaby jeszcze jako edukacyjna atrakcja dla gimnazjalistów, ale w drugiej autorzy (Paweł Demirski i Michał Zadara) kompletnie odlecieli, proponując najzwyklejszą nudę bez interesującego pomysłu dramaturgicznego i inscenizacyjnego. Dziennikarze i doktorantka chcą zapobiec niesłusznemu przyznaniu medalu "Sprawiedliwy wśród narodów świata" kobiecie, która na to nie zasługuje. Punkt wyjścia całkiem obiecujący, ale droga do nieistniejącej puenty wyboista jak często krytykowane tu polskie drogi. Drogi historii i drogi po prostu.

Po tych polskich wertepach telepie się również izraelska rodzina z pierwszej odsłony. Oni z kolei odwiedzają Polskę i Tykocin, by odzyskać familijną kamienicę. Wnuczka wprawdzie próbuje kręcić film, przekonywać do wyższego celu tej podróży, ale i ona zamienia odklinanie traumy na romantyczną przygodę. Tajemnicę ma tylko dziadek, najrozsądniejszy z towarzystwa, lecz on akurat nie potrzebuje tożsamościowego lekarstwa. Sam zrobił kiedyś rzecz straszną, potrafił z tym żyć, powrotu do domu nie pragnie, bo to przestał być jego dom. Rodzina Koziczów przyjeżdża zatem do Polski po to, by załatwić własne sprawy, stosunki, zaszłości, nie żeby poradzić sobie z pamięcią o wygnaniu i pogromie, jaki zdarzył się w podlaskim Tykocinie latem 1941 roku. Psychoanalizują (płytko), dyskutują (powierzchownie), kłócą (niemalowniczo), wspierają się (fałszywie). Może i mógłbym takie zachowania zdiagnozować jako rezultat niezałatwionych, niewydobytych, stłumionych impulsów przeszłości, ale na spektaklu "Bat Yam - Tykocin" jestem przede wszystkim widzem, który czekał na mądrą rozmowę o Polakach i Żydach albo przynajmniej zajmujący spektakl. I to ostatnie czasami się dzieje w części podpisanej przez izraelską reżyserkę Yael Ronen. Jest przynajmniej kilka pomysłów czysto teatralnych, trochę sensownych żartów, śmiesznych scen. Jest też cała seria kiepskich, telenowelowych, kiczowatych. Do obejrzenia (zwłaszcza Macieja Tomaszewskiego) i, niestety, zapomnienia. Za to poantraktowa wprawka Michała Zadary to już kompletna porażka. Z materią tematu i teatru, co dziwi u tak głośnego ostatnio artysty. Snują się po scenie typy w sympatycznym wykonaniu izraelskich aktorów, gadają tekstem mało konkretnym, tak pełnym obawy o obciach, że obojętnym. Dość powiedzieć, iż jedynym interesującym momentem tego fragmentu była pięknie zaśpiewana hebrajska wersja piosenki "Tomaszów".

Obojętność. Tyle się czuje po obejrzeniu projektu izraelsko-polskich trzydziestolatków. Powierzenie Ronen i Zadarze misji stworzenia polsko-żydowskiego "Transferu" okazało się błędem. I po co było w to gnać? Po co zamawiać nowe teksty u zielonych autorów, kiedy istnieją historie już napisane, niewyeksploatowane, z niepospolitą fabułą i wielkim ładunkiem rzeczywistych emocji? Warlikowski zaufał kiedyś Krall (i Anskiemu). I wygrał. Autorzy "Bat Yamu - Tykocina" chcieli sami. I ponieśli klęskę, fundując widzom artystyczne rozczarowanie.
..............................................................................................
BAT YAM - TYKOCIN, Wrocławski Teatr Współczesny, 22.11.2008

 

REKLAMA