Czarująca Diana

Radio RAM | Utworzono: 10.03.2008, 11:43 | Zmodyfikowano: 18.03.2008, 00:41
A|A|A

Diana przybyła do Wrocławia bez swojego męża Elvisa Costello i dwójki małych synków, bliźniaków, co nie przeszkodziło jej, by w trakcie koncertu zadedykować im jeden z utworów i wspomnieć o tym , że bardzo za nimi tęskni. „Macierzyństwo to najwspanialsza rzecz, jaka mi się przytrafiła, oprócz małżeństwa, oczywiście”- stwierdziła. Jest kobietą szczęśliwą i spełnioną. To „widać, słychać i czuć”, by zacytować słowa znanego polskiego szlagieru Elektrycznych gitar.

Pojawiła się na scenie w towarzystwie trzech doskonałych muzyków. I trzeba przyznać, że Diana występuje dziś naprawdę z najlepszymi. Zrelaksowany Anthony Wilson bawił się dźwiękiem. Brzmienie jego gitary doskonale uzupełnia wokal artystki. Nie wspomnę o solówkach, bo to prawdziwe mistrzostwo, kunszt i profesjonalizm. Złego słowa nie można rzec o Johnie Claytonie. Ten ciemnoskóry basista plasuje się dziś w ścisłej czołówce instrumentalistów. Jego kontrabas miał tu duszę, sznyt i pazur. A czasem, gdy sięgnął po smyczek, mogliśmy usłyszeć dłuższe dźwięki i kojarzyć go z brzmieniem wiolonczeli.

Sola Jeff’a Hamiltona nikogo nie pozostawiały obojętnym. Patrząc na tego dżentelmena nigdy nie przypuszczałbym, że potrafi ze swojego zestawu perkusyjnego wykrzesać tak potężną dawkę energii. W eleganckim krawacie i garniturze prezentował się raczej jak biznesman w średnim wieku, a tymczasem zaskoczył wszystkich precyzją, wyczuciem pulsu i tym , co wyczyniał ze swoimi miotełkami i pałeczkami.

Diana doskonale panowała nad głosem. Długo mógłbym rozwodzić się nad jej wokalnymi, magicznymi frazami, hipnotyzującymi glissandami niepowtarzalnej barwy, które stosowała zwłaszcza przy śpiewaniu ballad. Charakterystyczne dla niej przeciągnięcia, wydłużenia, opóźnienia linii melodycznych dodawały tylko smaczku i pikanterii. Podejrzewam, że niejeden mężczyzna na sali miał dreszcze. Ja miałem! Na początku lekko przejęta, gdy poczuła , że publiczność w Polsce kocha jej twórczość, dała upust emocjom w improwizacjach i dialogach, jakie z nami prowadziła. Ubrana w czarną sukienkę wyglądała uroczo.

Artystka z zespołem zaprezentowała w dużej mierze utwory swoich mistrzów. Było zatem nieśmiertelne „I’ve got You under my skin” Cole’a Porter’a z rewelacyjnymi wokalizami. Rozmarzyłem się przy „Let’s fall In love” Teda Kochler’a i Harolda Arlena. Cudownie zabrzmiał temat „Let’s face the music and dance” Irvinga Berlina. Ale muzycy potrafili także ożywić się i zagrać bardzo dynamicznie, jak choćby w “Deed I do” z repertuaru Nat King Cole’a.

Na bis otrzymaliśmy „’S Wonderful” Georga Gershwina. Diana zapewniała, że czuła się tu cudownie, i na pewno powróci do Polski na kolejny koncert. Kiedy wyciszali końcówkę tej nastrojowej pieśni, wyczułem jednak, że pod tą spokojną duszą i pozornie spolegliwym temperamentem kryje się ktoś znający swoją wartość i nie schlebiający tanim gustom. Miałem kilkurotnie wrażenie w czasie słuchania jej koncertu, iż jest to osoba , która w każdej chwili może trzasnąć klapą od fortepianu, wyjść i powiedzieć „Dziękuję, to by było na tyle”. A zatem Diana jako wrażliwa i czuła kobieta, ale jeśli ją coś zirytuje, potrafiąca pokazać pazury. Tak ją odebrałem. Choć to subiektywna ocena.

Niewątpliwie Krall jest wielką osobowością jazzowego świata i nie bezpodstawnie sprzedaje miliony płyt. W jej muzyce można odkryć magię. Mam nadzieję , że i wy ją dostrzegliście na tym koncercie. Zabrakło mojego ukochanego „Temptation” Toma Waitsa, ale przecież nie można mieć wszystkiego…. I tak była wspaniała.

REKLAMA