Jean-Dominique Bauby "Skafander i motyl"

Radio RAM | Utworzono: 19.02.2008, 13:24 | Zmodyfikowano: 19.02.2008, 13:27
A|A|A

Często mówimy: “najważniejsze zdrowie”, życzymy go sobie oraz wszystkim bliskim i dalekim. Ale też mając to zdrowie, choćby niedoskonałe, kojarzące się od czasu do czasu z bolącym kolanem, kłuciem w tyle głowy, koniecznością pamiętania o tabletce przed śniadaniem, wiemy, że musimy coś ze sobą zrobić. Mieć plany, realizować realne marzenia, wyszukiwać kolejne powody dla przyszłości. Jeśli ma się zdrowie - kłopotów jest tysiąc. Jeśli się go nie ma - kłopot jest właściwie jeden. Gdyby znikł, świat stanąłby przed człowiekiem w zapomnianej okazałości, pełen dróg, możliwości wyboru, z szansą zwycięstwa, ale i tkwiącą w głębokiej świadomości obawą przedwczesnego końca. Zamknięcia w skafandrze zamiast cieszenia się wolnością motyla.

Jean-Dominique Bauby był motylem przez 44 lata swojego życia. Wypadek samochodowy spowodował zmianę rewolucyjną. Z energicznego dandysa, redaktora naczelnego poczytnego magazynu przepoczwarzył się w kalekę cierpiącego na locked-in syndrome, mrugającego ledwie powieką, o ograniczonej zdolności ruchowej głowy. Reszta legła w gruzach. Życie od A do Z stało się wegetacją w ciasnym skafandrze sparaliżowanego ciała, a zakłócony kontakt ze światem został wznowiony dopiero za pomocą specjalnego alfabetu, od E do W. Dyktując książkę młodej sekretarce, Bauby podzielił się jednak nie wściekłością, bólem, depresją, lecz doświadczeniem. Wydobył zarówno z choroby, jak i z okresu zdrowia coś, co niektórzy nazywają pełnią życia.

“Ponieważ nie zgodziłem się na haniebne dresy zalecane przez kierownictwo, nakładają mi moje ciuchy w stylu “wieczny student”. Co prawda moje stare kamizelki (...) mogłyby otworzyć bolesne rany w pamięci, ale nie: widzę w nich raczej symbol ciągłości życia. I dowód, że chcę pozostać sobą. Chociaż się ślinię, niech cieknie mi na kaszmir”.

Bauby wspomina niektóre fakty sprzed wypadku, chwile spędzone z ojcem, przyjacielem, podróż z kobietą. Tamte momenty: gdy golił ojcu twarz, gdy przegapił zakłady na wyścigach, kiedy bluźnił w Lourdes, są teraz znaczącym symbolem, prześwietlonym przez późniejszy kontekst. Fotografia z dzieciństwa, z rodzinnych wakacji w nadmorskiej miejscowości, uzyskuje rangę naczelnego rekwizytu. To jest to samo miejsce, w którym Bauby spędza teraz długie dni i jeszcze dłuższe niedziele. “Szalony Piotruś”, “meduza”, “puchacz”, “warzywo”. Wtedy był w wieku swojego syna Teofila. Berck-sur-Mer, kwiecień 1963, marzec 1997. Tu się coś zaczynało, tu się coś kończy.

Narrator i bohater tej książki nie mówi wszystkiego, wydobywa z pamięci tylko niektóre wydarzenia i uczucia, skupia się na wybranych elementach swego teraz. Nie ma słowa na temat związków z kobietami, nie istnieje erotyczna intymność. Ważniejsza stała się tożsamość z aktualną sytuacją. Pacjent ogląda kąty szpitala, zaznajamia się z historią cesarzowej Eugenii, patronki placówki. Wyrozumiale utyskuje na personel, zwłaszcza kiedy mu wyłączają mecz Ligi Mistrzów w połowie. W anegdotyczny sposób buduje spójną opowieść o życiu w ogóle, ani smutną, ani wesołą. W sam raz dla kogoś kto - jak każdy - trochę się boi żyć i umrzeć, a najbardziej boi się nie móc ani żyć, ani umrzeć.


Jean-Dominique Bauby "Skafander i motyl", przeł. K. Rutkowski, słowo/obraz terytoria, 2008.

REKLAMA