Monos ******

Jan Pelczar | Utworzono: 06.02.2020, 16:55 | Zmodyfikowano: 06.02.2020, 16:55
A|A|A

zdj. mat.prasowe

Nie płakałem po „The Lighthouse”, nie czuję ogromnego żalu po „Uncut Gems”, ale brakuje mi w oscarowych nominacjach filmu „Monos”. Ogólnopolska premiera kinowa kolumbijskiego odkrycia zeszłorocznych Nowych Horyzontów zbiega się z przedoscarowym tygodniem i momentem, w którym głośno o tegorocznych wyborach i pominięciach Amerykańskiej Akademii Filmowej. „Monos” przez długi czas był konkurentem „Bożego Ciała” w kategorii najlepszy film zagraniczny. Wszedł na krótką listę dziesięciu tytułów, które ubiegały się do samego końca o oscarową nominację. W finałowej piątce już go zabrakło. Żałuję, bo obok brazylijskiego „Bacurau”, pominiętego przez polskich dystrybutorów, a również pokazanego na wrocławskim festiwalu przed rokiem, „Monos” to jeden z najciekawszych i najmocniejszych filmów ostatnich miesięcy. Zupełnie inaczej pokazuje nam młodych ludzi z bronią niż oscarowy faworyt „1917” – zamiast wciągać w wir walki, pozostawia starcia poza kadrem, przemoc pokazuje najczęściej z daleka. Sugestywnie obserwujemy jej skutki, ale reżyser Alejandro Landes unika epatowania. To co najbardziej mocne, brutalne i pozostawiające ogromne wrażenie, to piękno kadrów zawierających w sobie sceny pełne bólu.


Na ekranie oglądamy młodzieżową partyzantkę w górzystych pustkowiach Kolumbii. Młodzi są na usługach tajemniczej organizacji i przetrzymują porwaną Amerykankę. Dostali też pod opiekę krowę. Mogą korzystać z jej mleka, ale zostają zobowiązani do zwrócenia zwierzęcia swoim przełożonym. Kontakt z bazą utrzymują drogą radiową. To, co zacznie się dziać między nimi, z otoczeniem (naturalnym, a jednocześnie momentami nadprzyrodzonym bądź po prostu psychodelicznym) i wobec sił zewnętrznych, zacznie przypominać mieszankę „Władcy much” z „Czasem apokalipsy”, kręconą momentami w stylu Yorgosa Lanthimosa. Czułość kinomanów na odbiór takich wypadków została przez dekady stępiona, ale kolumbijski film nie kładzie nacisku na zdarzenia, wkracza głębiej w przeżycia każdego z bohaterów. Wyławia ze zbiorowości jednostki, pokazuje zarówno różnice między nimi, jak i wspólne emocje – od pierwotnych lęków, przez dojmujące tęsknoty i instynktowne reakcje.


Landes sięga głęboko w ryzykowne rejony, jakikolwiek fałsz i „Monos” przestałby widzów hipnotyzować. Mógłby się wydać się sztucznym tworem, zabawą opartą na nadużyciach. Udaje się tego uniknąć dzięki zatrważająco dobrym kreacjom aktorskim całej obsady i tradycyjnie wprawiającej w trans muzyce Miki Levi. Recenzenci zastanawiają się, czy skrajne warunki, w których powstawał „Monos” rzeczywiście przeszkadzały, czy jednak pomogły w realizacji wiarygodnego obrazu. Ekipa pracowała na dużych wysokościach, w miejscach trudno dostępnych, bez elektryczności, bieżącej wody i z racjonowaną żywnością. Wysiłek chyba się opłacił. Widzowie zapłacą wiele mniej, a dostaną przeżycie bogate w emocje i znaczenia. Trafią do miejsca, w którym przemoc nie jest konwencją, a codziennością. I dostaną czas, by przyjrzeć się, co z tego wynika. Bez porażających scen (najbardziej efektowne pozostaną krajobrazy). Za to z trudnymi do zatarcia śladami.

REKLAMA

To może Cię zainteresować