Baby Driver ****

Jan Pelczar | Utworzono: 27.07.2017, 01:26 | Zmodyfikowano: 27.07.2017, 01:26
A|A|A

Najlepsze, co można zrobić z jednym z tegorocznych kinowych przebojów lata, to słuchać w kółko jego ścieżki dźwiękowej. I rozpamiętywać bez końca jak genialnie się zaczyna. Dwie pierwsze sekwencje nowego filmu Edgara Wrighta, twórcy kinowego „Scott Pilgrim kontra świat”, hitu zamknięcia pierwszej edycji American Film Festival we Wrocławiu, to czyste piękno formy i radosnej zabawy konwencją. Wyobraźcie sobie mash up z „Drive’a” i „La La Land”. Taki jest właśnie początek „Baby Drivera”. 

 
Miejsce Ryana Goslinga za kierownicą i w tańcu zajął Ansel Elgort, znany z serii „Niezgodna” i wymiata jak Miles Teller w „Whiplash”. Niestety, kiedy pierwszy skok na bank zostaje zrealizowany, kiedy poznajemy głównych rozgrywających i wracamy z głównym bohaterem do domu, no może jeszcze po pierwszym przerzucaniu kanałów w telewizorze, wówczas zaciska się hamulec ręczny. I to nie działający, bo następuje długa jazda w dół. Mimo, że parę momentów radości i podziwu jeszcze podczas seansu miałem, to w porównaniu do otwarcia, finał „Baby Drivera” znajduje się całe piętra poziomu niżej. To jest zjazd bez trzymanki do atrakcji w stylu „Szybkich i wściekłych”, inkrustowanych motywami z „Thelmy i Luizy”, „Bonnie i Clyde” oraz całej masy caper movies. 


Najlepiej wychodzi na tym Jon Bernthal, którego bohater znika, gdy film jest jeszcze bardzo cool. I to ze słowami: „jeśli mnie już nie zobaczycie, to znaczy, że jestem martwy”, co jest niezwykle zabawnym nawiązaniem do jego występów w serialu „The Walking Dead”. Takich śmieszków i smaczków, cytatów i żonglowania skojarzeniami jest tu całkiem sporo, także muzycznie. Fani Queen powinni być w siódmym niebie. „Austin Powers” oraz „Potwory i spółka” mogą doczekać się mini-renesansu. Świetnie wypadają aktorzy, dobrani pod typy swoich postaci – bandzior Jona Hamma ma nutkę romantyzmu, Elza Gonzalez jest w niego słodko zapatrzona, ale wie, jak walczyć o swoje, Jamie Foxx robi za enfant terrible, Kevin Spacey układa gangsterski domek z kart, a Lily James sprawiłaby, że najbardziej mrukowaty gość, uśmiechnąłby się od ucha do ucha. Tym gorzej, że nie udało się wydobyć „Baby Drivera” z narastających z każdą sceną schematów. Wielka szkoda, że nie udało się całego filmu zrealizować w stylu sekwencji początkowych. To otwarcie ma się momentami do reszty seansu jak demo gry komputerowej do grafiki samej rozgrywki. 

 
Im gęściej od sensacyjnych wolt, im bliżej finału, tym bardziej blednie to, co kryje się pod formalną maestrią otwarcia: historia dojrzewania chłopaka z traumą, ukrytego przed światem we własnej wyobraźni, amatorskiej kreacji, w nieustannym przetwarzaniu. Historia miłości, z symbolicznym oddaniem kierownicy idzie do pewnego momentu równolegle, ale w finale bierze górę. To akurat nie musi wam przeszkadzać. Ostatecznie i tak o tym, czy „Baby Driver” przypadnie do gustu, w największej mierze decyduje zgodność ulubionych soundtracków. Główny bohater ma ajpoda na każdy nastrój, z odpowiednią ścieżką dźwiękową do życia. Jeśli to, co nosi na słuchawkach w czasie seansu, do czego podkłada głos, chodzi i jeździ, będzie wam po drodze, wyjdziecie z kina zadowoleni. 

 

REKLAMA

To może Cię zainteresować