Moonlight ***** [RECENZJA]

Jan Pelczar | Utworzono: 16.02.2017, 21:37
A|A|A

Momentami „Moonlight” wielbiłem. Kiedy jeden z bohaterów mówił do drugiego: „czarni chłopcy są w świetle księżyca niebieskawi”. Kiedy kamera kręciła piruety w pierwszej scenie albo dawała się ponieść falom podczas ekranowej nauki pływania. Kiedy puszczano piosenki z szafy grającej. Kiedy znajomi sprzed lat patrzyli się na siebie w napięciu. Za szybą zatrzymywał mnie schemat całej opowieści Barry’ego Jenkinsa: prawdziwej, ale nie oryginalnej.

 

Trzy akty i trzy okresy z życia głównego bohatera. Dzieciństwo Kevina z uzależnioną matką w domu i trudną codziennością w szkole oraz wytchnieniem u boku lokalnego gangstera. Wielkie role znanego z postaci Remy’ego Dantona w serialu „House of Cards” Mahershali Alego i młodziutkiego Alexa Hibberta. Ekranowa chemia między nimi rozsadza ekran. Trudna do poznania nowa Moneypenny z kinowego Bonda – Naomie Harris już tak mnie nie prowadziła. Jej uzależniona matka była dla mnie zbyt oczywista w psychologicznym portrecie, przez co irytująca.To jednak przejmująca historia, która opisuje ciągłą walkę, jaką jest droga od bycia czarnoskórym chłopcem do wejścia w życie czarnoskórego mężczyzny. A co dopiero homoseksualnego mężczyzny, co w świecie rapu i dzielnic, które zasiedlają w Stanach Afroamerykanie, wciąż jest tematem tabu

.

Drugi akt – z głównym bohaterem w wieku nastoletnim to też zbytnia dosłowność. Doskwierająca w filmie, którego tworzywem jest subtelność. Piękno zdjęć i wielowarstwowe prowadzenie opowieści, zanurzonej, przez muzykę i montaż, w afroamerykańskiej kulturze stało dla mnie w kontrze do deklaratywnego miejscami scenariusza.

I w końcu finałowa część: wraca długie budowanie napięcia, spełnia się, także za sprawą Caetano Veloso, porównanie, że to amerykański Wong Kar-Wai, w punkt trafia przerysowanie ról Trevante Rhodesa i Andre Hollanda. Widz „The Wire”, czy filmów z wrocławskiego American Film Festival, odczytuje drugie dno i kontekst. Czy dla innych będzie to przepustka, by ten świat zechcieli poznać? Skoro film jest o tym, byśmy nigdy nikogo nie skreślali, ze względu na jakiekolwiek wrażenie, to powinno dotyczyć także samego dzieła. Poszukiwanie własnej tożsamości i odkrywanie niuansów wrażliwości w świecie, który kręci się wokół macho i chłodnej obojętności, to u Jenkinsa wygrano w najciekawszy sposób.

Można się spierać, czy „Moonlight” zasłużyło na Złoty Glob dla najlepszego dramatu bardziej od przejmującego „Manchester by the Sea”. Ja postawiłbym na film Kennetha Lonergana, ale w dzisiejszej sytuacji kulturowej, społecznej i politycznej, nie zżymam się na żaden z sukcesów filmu Barry’ego Jenkinsa. Z ośmiu nominacji „Moonlight” do Oscarów w pierwszej kolejności zamieniłbym na statuetkę te dla Jamesa Laxtona, autora zdjęć. On jednak ma zdecydowanie mniejsze szanse niż Mahershala Ali.

Wspomnianą lekcję pływania z najlepszej sekwencji filmu można traktować metaforycznie. Każdy widz „Moonlight” może uratować kogoś od utonięcia. Czasem wystarczy zauważyć. To już nadaje wagę, pozwala dostrzec treść, uwierzyć w siebie. Wiele dobra bije od filmu o miłości i blasku księżyca.

REKLAMA

To może Cię zainteresować