Nowy początek ******

Jan Pelczar | Utworzono: 21.11.2016, 18:18
A|A|A

Denis Villeneuve w niezwykle emocjonujący, ale i wiarygodny sposób pokazuje, co by było, gdyby zdecydowała się odwiedzić Ziemię obca cywilizacja. W „Nowym początku” globalne reakcje to tło dla prób podejmowanych przez profesor lingwistyki, w duecie z utytułowanym fizykiem. Bohaterowie Amy Adams i Jeremy’ego Rennera muszą stanąć oblicze w oblicze z przybyszami. Oboje grają dyskretnie, oszczędnie, ale większa jest kreacja Adams. To ona jest narratorką, centralną postacią dramatu, kluczem do jego zrozumienia. Ze wszystkich zadań wywiązuje się po mistrzowsku.

Reżyser „Labiryntu”, „Pogorzeliska” i „Sicario” genialnie buduje napięcie w scenach prowadzących do pierwszego spotkania z Obcymi. „Nowy początek” to drugi, obok „Snowdena”, film tej jesieni, który pokazuje, że nie trzeba strzelanin i broni, by wbić kinomanów w fotele. Wystarczą charyzmatyczni przywódcy na miejscu, w bazie, którzy będą na zmianę ufali swoim ekspertom i kwestionowali ich możliwości. W te uniformy wbili się idealnie Forest Whitaker i Michael Stuhlbarg. Główni bohaterowie mają jedno zadanie: dowiedzieć się, dlaczego obcy przybyli na Ziemię i jakie mają zamiary, na tyle szybko, by zdążyć, nim w innych miejscach globu dojdzie do nieodwracalnej eskalacji. Nawet w kontakcie z Obcymi musimy się więc bronić przede wszystkimi przed samymi sobą.

Skoro u podstaw poznania, doświadczenia i przeżycia leży język, to należy też sprawdzić, jak Villeneuve komunikuje się z widzem. Momentami zgrzyta tu z offu prosty język bestsellerowych powieści w stylu „alchemia ludzkiej duszy” i „jedność kosmosu”, ale na ogół idziemy do przodu zadaniowo. Zdecydowanie za wcześnie można się domyślać, jakie zagadki zostaną wyjaśnione w finale, ale aktorsko i montażowo dramaturgię zbudowano idealnie. Nie zaskakuje, że obcy przemówią w pewnym momencie, jakby grali na didgeridoo, ale z ich wizualnym wizerunkiem dobrze komponuje się muzyka Johana Johanssona. Statki kosmiczne i ich wnętrza zaprojektowane przez scenografa Patrice’a Vermette’a to najbardziej imponująca wariacja na temat obcej cywilizacji, jaką widziałem od czasu „Obcego”. Nagrodzone Srebrną Żabą na Camerimage zdjęcia Bradforda Younga z bazy i bliskich spotkań imponują równie mocno, jak pomysły na kadry z „Sicario” i „Labiryntu”. Z kolei retrospekcje są wizualnym odpowiednikiem owych słów z off-u, nakręconym w poetyce „Drzewa życia” przełamanego „Boyhoodem”. Zastosowanie wobec tej poetyki cytowanej w scenariuszu Erica Heisserera teorii relatywizmu językowego Sapira-Whorfa, mówiącej, że używany język wpływa na sposób myślenia, pozwala zrozumieć, dlaczego dokonano takiego, a nie innego rozgraniczenia w języku filmowym. W opowiadaniu Teda Chianga, którego scenariusz jest adaptacją, podstawą było użycie różnych form czasu w narracji prowadzonej w pierwszej osobie. W filmie większa staje się rola dialogów, zdjęć i muzyki. W obu przypadkach otrzymujemy wielowarstwowe dzieło, które porozumiewa się z widzem na wielu poziomach. Opowiada o pokonywaniu siebie, podejmowaniu decyzji, uleganiu świadomej zmianie, kształtowaniu się w nowej kulturze, o próbie komunikacji i współpracy. A przede wszystkim o zrozumieniu i zaakceptowaniu inności i odmienności. O próbie porozumienia, która może nastąpić dopiero po takiej akceptacji. Kompozycja Maxa Richtera „O naturze światła dziennego” służy tu za klamrę.

W „Nowym początku” udało się to wszystko, co zawiodło mnie w „Interstellar”. Brytyjski krytyk Mark Kermode przypomniał słowa bohaterki Jodie Foster z „Kontaktu”: „powinni przysłać poetę” i uznał, że „Arrival” może być właśnie wierszem, którego potrzebujemy: „odejściem od dystopijnych wizji, które stają się coraz bardziej realne, wspomnieniem przyszłości, w której w ciemności wciąż świeci światło”.

 

Rok temu napisałem reportaż o tym, czy Polska jest przygotowana na ewentualne pojawienie się obcej cywilizacji. Z tym większymi emocjami szedłem na najnowszy film jednego ze swoich ulubionych reżyserów, który miał zaczynać się od tytułowego, w oryginale, przybycia. A dalej pokazywać próby nawiązania kontaktu. Mój tekst był zainspirowany dokumentem „Wizyta”, dzięki któremu wiem, że pojawiające się u Denisa Villeneuve’a zdanie „mamy przygotowane procedury na wypadek takiego zdarzenia”, jest prawdziwe. Doświadczenie z pracy nad reportażem „Uwaga Fala Obcych” sprawiło, że nie zdziwiłem się specjalnie brakiem Polski na mapie dwunastu miejsc, w których wylądowało filmowe UFO. U nas brak jakichkolwiek procedur, a prawdopodobna improwizacja na ich zastąpienie niewiele by wniosła do traktatu, na którym reżyserowi „Nowego początku” najbardziej zależało.

Rozwija on wszelkie prawdopodobne sytuacje, które mogłyby doprowadzić do momentu zawezwania przez amerykański rząd i wojsko pewnej profesor lingwistyki do bazy, jaka wyrosła blisko miejsca lądowania jednego ze statków kosmicznych. Wszelkie drugoplanowe kwestie rozmieszczenia, wyposażenia i funkcjonowania bazy zgadzają się z prawidłami opisywanymi przez rozliczne agendy, które zajmują się podobnymi ewentualnościami. Równie prawdopodobne jest wystąpienie globalnego kryzysu kosmicznego i następstw podrzucanych w filmie we fragmentach relacji telewizyjnych. Niby ta mozaika nie różni się od wielu znanych z popkultury symulacji międzygalaktycznych spotkań, ogólnoświatowych kryzysów i globalnego balansowania na granicy wojny, która potencjalnie może przynieść zagładę, ale tym razem akcenty rozłożone są zdecydowanie inaczej. W trakcie akcji nie powiewa żaden sztandar, nie pojawia się amerykański prezydent, a polityczne przepychanki toczone są w oddali. To jest, jak mówi główna bohaterka, świat bez lidera. Co może okazać się i tak optymistyczniejsze niż rzeczywistość.

„Nowy początek” to przede wszystkim historia człowieka, który musi wykorzystać całą swoją wiedzę, by otworzyć się na doświadczenie, które poza nią wykracza. Nowe systemy, nowe wymiary, nowe kategorie. Względne stają się formy komunikacji, czasu i odczuwania. Wolna wola staje się determinacją, by nie zmieniać, ale utwierdzić się w słuszności wyboru.

REKLAMA

To może Cię zainteresować