Wołyń ****

Jan Pelczar | Utworzono: 06.10.2016, 11:59
A|A|A

Reżyser powtarza, że największą wagę przywiązywał do dobrego wyważenia proporcji. Film miał być jak sprawiedliwy podręcznik historii: oddać ofiarom Rzezi wołyńskiej i oprawcom tyle miejsca, ile faktycznie należy im poświęcić. Akcje odwetowe w tle odgrywać powinny w tym założeniu mniejszą, ale równie znaczącą rolę. Wszystko należało zaś zrealizować tak, by widz w trakcie seansu o historycznych niuansach zapomniał. To się Smarzowskiemu udało.

Idziemy przez okrucieństwo wojny za jego bohaterką Zosią – Polką, zakochaną w Ukraińcu, a z przymusu wydaną przez rodziców za rodaka. Debiutantka Michalina Łabacz okazała się do roli idealna. Da się uwierzyć w kruchą i delikatną dziewczynę, która przeżywa miłość w nieludzkich czasach. Jej talent pozwolił zbudować wiarygodne relacje Zosi ze starszym mężem, sołtysem, którego zagrał Arkadiusz Jakubik oraz z ukraińskim kochankiem, Petro, w kreacji innego debiutanta Wasyla Wasilika. Łabacz ożywia też Zosię w scenach wojennej apokalipsy, gdy świat, w którym żyje stopniowo znika, a przez jej wieś przechodzą kolejne armie i zmiany. „Wołyń” pokazuje te przemiany z pomocą kilku bohaterów-oportunistów. Z niesłabnącym zapałem będą czcić Stalina, Hitlera i ukraińską niepodległość, skazując na śmierć mniej obrotnych sąsiadów. O skali spustoszenia na Kresach najlepiej świadczą sceny pogromów, których dopuszczały się w czasie II Wojny Światowej armie radziecka i niemiecka. Wywózki i egzekucje po 17 września, bestialskie pogromy ludności żydowskiej na Ukrainie – to w historii opisywanej w filmie Smarzowskiego jedynie fragmenty albo zdarzenia z drugiego planu.

POSŁUCHAJ WYWIADÓW Z TWÓRCĄ I AKTORAMI „WOŁYNIA” 

Malując filmowy fresk o ogromie okrucieństw, które wydarzyły się na przestrzeni kilku lat, Smarzowski sięga czasem po bardzo grube kreski. Łączy w jednej chwili śmierć i narodziny, przeprawia bohaterów przez Styks, rymuje rekwizyty i rytuały z otwierającej film, idealnie wprowadzającej w świat i motywacje bohaterów sekwencji wesela z późniejszymi dramatami. Oparcie konstrukcji na tak mocnych i oczywistych filarach pomaga widzowi przejść przez świat bestialskiego chaosu. Wstrząs emocjonalny, jaki przeżywamy podczas seansu nie bierze się jednak z osadzenia tego piekła w konkretnym i ważnym dla widzów kostiumie. Wynika on z drobiazgowego opisania masakry oraz przekonania widza do aktualności, uniwersalności lęków, które wówczas przerodziły się w horror. Przecież nie wiadomo kiedy przyjdzie nam tę historię powtarzać. Wsłuchajmy się w głosy z początku, dotyczące zła, wyrządzanego Ukraińcom długimi latami przez Polaków.

Wesele, które film otwiera, to drobiazgowe i imponujące odtworzenie nieistniejącego już świata, ale i powtórzenie za Wyspiańskim, że to, co było może znowu przyjść. Nienagannie skomponowana pierwsza część „Wołynia” wyrasta ponad finałową, w której montuje się równolegle groźne kazania, pogromy, akcje odwetowe. Trudne do wytrzymania zanurzenie w masakrze prowadzi do finału, w którym polski krajobraz służy za raj.

Najlepszy filmowo jest „Wołyń”, gdy Smarzowski portretuje świat po breughlowsku: z największą siłą dramatu, wybrzmiewającą gdzieś z boku. Takie są sceny z dzieckiem. Bawi się gdzieś w kącie kuchni, odwraca głowę na podwórku, podbiega z tyłu za matką. Postać w filmie symboliczna, ucieleśnienie polsko-ukraińskiej miłości. Zdolna jest do zdziałania cudu, gdy nagle się odezwie i wypowie swoje podstawowe pragnienie we właściwym w danej chwili języku. Równie znamienna jest scena, w której odrętwiała, osłupiała dziewczyna znajduje wraz z synem ocalenie u maszerującego oddziału nazistowskiej armii.

Koszmar, przez który Zosia przeprowadza swoje dziecko, zostanie w widzach. Niestety nie we wszystkich i nie na długo. Historia rzezi dokonanych w świecie, nie zawsze daleko od Polski i Ukrainy, od czasu wydarzeń na Wołyniu, dobitnie wskazuje, że nie wyciągamy wniosków. Skazujemy kolejne Zosie na wędrówki po stodołach i śmiertelną ruletkę pomiędzy napotkanymi patrolami. Na koniec zamykamy przed nimi granice.

„Wołyń” niewiele zmieni. Wydawało się przez kilkadziesiąt godzin, że przynajmniej połączy wszystkie polskie redakcje: od lewej do prawej strony zebrał po premierze w Gdyni jedynie pozytywne, bardzo dobre recenzje. Wystarczył werdykt jury, które wyżej oceniło walory artystyczne innych filmów i pomysł fundatora nagrody specjalnej, by „Wołyń” wciągnąć do pewnej gry i dać mu nagrodę, jak filmom niewygodnym w latach 70. XX wieku, na schodach, a podziały wróciły. Smarzowski przyjmuje to ze stoickim spokojem. Wyważony, jak przy pracy nad filmem, powtarza, że najlepsze, co teraz możemy zrobić to dać na Kresach pracować historykom, a współcześnie odrobić lekcję Rzezi wołyńskiej i nie dawać się żadnej propagandzie. Może to pobożne i naiwne, ale szczere. Zwróćcie uwagę, że Smarzowski patrzy w „Wołyniu” cały czas z perspektywy uciekających.

REKLAMA
To może Cię zainteresować