Czytaliśmy najnowszą powieść Marka Krajewskiego

Grzegorz Chojnowski | Utworzono: 05.09.2016, 08:21
A|A|A

Komuś, kto namówił Marka Krajewskiego do powrotu do postaci Eberharda Mocka, chętnie postawię cztery kwarty najprzedniejszego wrocławskiego piwa, choć mam wątpliwości, czy będzie tak smaczne jak to od Kipkego, Haasego czy Scholtza. Najnowsza powieść byłego klasycznego filologa, dziś klasyka polskiego kryminału retro jest znakomita, dorównuje najlepszej dotąd z Krajewskich książek 'Śmierci w Breslau'.

Tytułowy Mock ma trzydziestkę i pracuje w obyczajówce jako wachmistrz, marzy o wydziale kryminalnym, ale widoki na policyjne przenosiny są żadne. Los przychodzi mu jednak z pomocą, mimo że z początku wygląda to na coś wręcz przeciwnego. W szykowanej do wielkiego otwarcia monumentalnej Hali Stulecia dochodzi do rytualnego morderstwa. Ponieważ sprawę trzeba rozwiązać szybko, przed przyjazdem cesarza do Breslau, zaangażowani zostają w nią wszyscy, a Mock - jak to Mock - wplątuje się w akcję wyjątkowo. Więcej nie zdradzę, dopowiadając tylko, iż mord zaledwie rozkręca fabułę, w której - jak smugi jasnego przedpierwszowojennego słońca w oknach i lufcikach budowli Maxa Berga - pobłyskują spiski masonów i pangermanów, a zamach na Wilhelma II zestawiono z zamachem na Stalina wybierającego się do Wrocławia na kongres intelektualistów.

Spokojnie. Mamy wprawdzie firmowy u Krajewskiego powrót do przyszłości, ale główna część akcji dzieje się w 1913 roku w ukochanych przez czytelników prozy pana Marka przestrzeniach niegdysiejszego Wrocławia. Znów Szewska jest Shuhbruecke, Ogród Staromiejski to Zwinger, a Karkonoska - czyli ulica, przy której stoi gmach Radia RAM - nazywa się Julius-Schotlaender-Strasse. Eberhard je, pije i daje upust swojej męskości, wędrując po mrocznych i eleganckich punktach na mapie wiosennego miasta. O działalność przestępczą podejrzewa samego Hansa Poeltziga, architekta Pawilonu Czterech Kopuł. Pojawia się również w życiu Mocka kobieta fascynująca, baronowa-ginekolog, w wieku balzakowskim, wyzwolona, mądra, piękna i wpływowa. Wszetecznica, lecz z wysokiej półki. A w jednej z trzecioplanowych ról występuje niejaki Otto Krajewsky, jak wyznaje autor w posłowiu: postać autentyczna.

Szesnasta powieść Marka Krajewskiego musi spodobać się miłośnikom gatunku, bo - warto to ogłosić gromko i z uznaniem - na mistrzowskim poziomie jest każdy element tego literackiego rzemiosła: intryga, doskonale odmalowane miejsca, wyraziście sportretowani bohaterowie. Działa w 'Mocku' wszystko. Od fabuły po styl. A capite ad calcem*.

*Od stóp do głów, w całości.

Fragment najnowszego kryminału Marka Krajewskiego

Wrocław,
poniedziałek 7 kwietnia 1913 roku,
jedenasta wieczór

Czterej chłopcy leżeli związani na podłodze powozu, który podskakiwał na wrocławskim bruku. Odczuwali każdą nierówność gruntu, do ich uszu dochodził stukot dorożek i zgrzyt tramwajów, a do nozdrzy - ostra woń bijąca od koni z zaprzęgu. Nie odzywali się ani słowem, bo uniemożliwiały im to grube kneble. Nie widzieli nic, bo okienka powozu były zasłonięte grubym, czarnym i udrapowanym aksamitem. Byli odcięci od świata, bardzo głodni i nieludzko zmęczeni. Żaden z nich nie poddawał się jednak zgryzocie. Musieli być dzielni. Takie były zalecenia mistrza.

Powóz przystanął. Zaskrzypiały zawiasy jakiejś bramy. Usłyszeli głosy. Rozmawiali ze sobą dwaj mężczyźni. Znów skrzypnięcie zawiasów. I nagle tępe uderzenia - jakby ktoś trzepał dywan - i dziwne klaśnięcia. Zaszczekał wściekle duży pies. Potem rozległo się niskie warknięcie pełne psiej furii, a za chwilę spokojny niski głos ich mistrza i lekki skowyt psa - prawie że przyjazny. Z oddali doszedł ryk lwa. Spojrzeli po sobie ze strachem.

Drzwi karety otwarły się. Stał w nich mężczyzna w długim płaszczu. Jego głowa ginęła w szerokim kapturze. Było zbyt ciemno i chłopcy nie widzieli wyrazu jego twarzy. Dostrzegli tylko innego mężczyznę związanego, zakneblowanego i leżącego na ziemi oraz dużego wilczura, który siedział bez ruchu i przypatrywał im się uważnie. Mężczyzna w płaszczu pogłaskał go po masywnym łbie.

- Harmonia obłaskawia nawet dzikie bestie - powiedział, a potem wskazał ręką za siebie. - Oto nadeszła godzina waszej próby! To wszystko się stanie w świątyni strachu i ciemności, o tam!

Nad nim w lekkiej poświacie księżyca widać było falujące końskie kity oraz potężny obły kształt Hali Stulecia.

Tagi:
REKLAMA

To może Cię zainteresować