Mów mi Marianna czy Spotlight?

Jan Pelczar | Utworzono: 04.02.2016, 22:06
A|A|A

IŚĆ: 
MÓW MI MARIANNA ****

Warto pójść na film „Mów mi Marianna", bo zostawia on widza w bardzo niewygodnej pozycji. Musi zmierzyć się nie tylko z dramatem tytułowej bohaterki, ale i jej najbliższych. Przede wszystkim także zobaczyć problem bez oderwania od rzeczywistości. Marianna przeszła operację płci. O swojej historii przed zabiegiem, o dekadach życia Wojtka, opowiada w części inscenizowanej. Na deskach Teatru Studio odpowiada na pytania Mariusza Bonaszewskiego i Jowity Budnik, którzy odgrywają też dialogi dawnego małżeństwa. Karolina Bielawska towarzyszy też z kamerą Mariannie, która obdzwania bliskich przed operacją, pokazuje jej drogę do szpitala i codzienność, relacje z nowymi przyjaciółmi.

Przywykliśmy w kinie do łączenia historii o osobach transpłciowych ze sztuką i socjetą. Do Oscarów nominowana jest „Dziewczyna z portretu", którą polecałem do obejrzenia w kinie, bo wszystko co w niej udane jest ładne i do obejrzenia na dużym ekranie. Ale jest też sporo fałszu i sprzedawania tego, co wymyka się konwencjom, w formule melodramatu. Nawet świetny serial „Transparent" także osadzony jest w środowisku bezpiecznym. Wyłamał się jedynie wystrzałowy debiut Seana Bakera „Mandarynka", wydarzenie ostatniego American Film Festival. „Mów mi Marianna" może razić niektórymi zabiegami, ale nie ukrywa, że czasem takie dramaty rozgrywają się na szesnastu metrach kwadratowych, a osoby tak świadome swojej tożsamości są tak zdeterminowane i tak wiele poświęcają dla transformacji, że zaniedbują inne sfery. Makaron z keczupem i kawałem ogórka kiszonego, przyprawiany magi. To dopiero wymyka się lukrowaniu.

NIE IŚĆ:
SPOTLIGHT ****

Bardzo chciałbym móc namawiać do tego, byście poszli na „Spotlight". Niestety, chociaż zaczyna się imponująco, to z każdą kolejną sekwencją jest gorzej. Pod koniec bohaterowie wygłaszają mowy pełne patosu, po drodze nikt nie bawi się w jakiekolwiek niuanse, a kluczowe dla dziennikarskiego śledztwa wydarzenia po prostu następują, bez większego napięcia. Dlaczego żałuję, że „Spotlight" nie wyszedł? Bo jako dziennikarz wreszcie poczułem się tak, jak musi czuć się polski policjant oglądający amerykańskie seriale. Do redakcji dziennika w Bostonie przychodzi nowy naczelny. W redakcji boją się cięć. Oszczędności na pewno zostaną poczynione, ale nie kosztem czterech osób z tytułowego Spotlight – ekipy dziennikarzy śledczych, która może spędzać miesiące nad jedną sprawą. Naczelny ma nawet dla nich temat, do tej pory zamiatany w Bostonie pod dywan: podejrzenie o liczne przypadki molestowania seksualnego dzieci przez duchownych kościoła katolickiego.

Jako film o odkupieniu środowiskowym „Spotlight" mnie nie przekonuje, ale jako obraz dziennikarzy do pewnego stopnia fascynuje. Nie wtedy, gdy pojawiają się niewiarygodne przemowy, ale wraz z coraz rzadziej spotykanym w Polsce podejściem do zawodu: dziennikarzowi daje się zaufanie i czas, płaci nie tylko za produkt, posiada wiarę w czytelnika i szacunek dla jego kompetencji, a każdą odpowiedź z oficjalnego źródła weryfikuje i sprawdza, a nie zestawia z drugą stroną i zamyka temat. Początek śledztwu opisanemu w filmie daje rozczarowanie nowego szefa, że „poza zwykłymi relacjami, nigdy nie poświęcono zasobów śledczych tej sprawie". Efekt takiego podejścia poznaliśmy: Boston Globe opublikował setki artykułów, opisał nie tylko samo molestowanie, ale i zmowę milczenia wokół trwającego dekadami procederu. Teksty odbiły się szerokim echem w mieście i całych Stanach Zjednoczonych. Nic dziwnego? Spytajcie w Poznaniu o „Maestro" Marcina Kąckiego, a dowiecie się, czy to norma. Poznań to zresztą jedyne polskie miasto, które pojawia się w napisach końcowych, na liście innych miejsc na świecie, w których doszło do skandali podobnych do bostońskiego. Być może kiedyś zobaczymy też na dużym ekranie Tylawę.

Tagi:
REKLAMA