Joy i Creed: Iść czy nie iść?

Jan Pelczar | Utworzono: 13.01.2016, 13:29
A|A|A

fot. YouTube

JOY ****



David O'Russell największe laury zdobył za filmy, które uważam za przereklamowane, podobnie jak aktorstwo Jennifer Lawrence i Bradleya Coopera. Dobre kino na wolne popołudnie, ale żeby od razu na Oscary? Tak jak opłaca się czasem przeczytać jakiś poradnik, tyle że nie przyznajemy mu za to od razu wartości literackich. Z „Joy" jest o tyle inaczej, że swoje niepokojące obserwacje dotyczące amerykańskiego snu reżyser wreszcie poparł ciekawym złamaniem formy. Teoretycznie opowiada jeszcze bardziej pozytywną bajeczkę niż ostatnio, ale pokazuje jej mechanizm od środka. Narratorką jest babcia głównej bohaterki. Tytułowa Joy to współczesny Kopciuszek, którego amerykański sen się spełnił, mimo wielu przeciwności losu. Jennifer Lawrence gra tu najciekawszą rolę w karierze. Wynalazczyni najbardziej efektywnej wersji mopa miała matkę, która całymi dniami oglądała telenowele. Film zaczyna się od wykreowania takiej opery mydlanej. O'Russell miesza ją później z koszmarami Joy. Stopniowo widzimy coraz mniej różnic między groteską snu, a codziennością bohaterki. Były mąż mieszka w piwnicy z jej ojcem (Robert De Niro). Nowa dziewczyna ojca (Isabella Rosellini gra jakąś zagubioną wdowę z ostatniego filmu Wesa Andersona) dziwacznie testuje Joy przed pożyczeniem pieniędzy. Szansa na sukces prowadzi do nowego kanału z telezakupami. Programy śledzone przez całą Amerykę nadawane są z siedziby na głębokiej prowincji, z kraju Amiszów. Centralnym punktem gmachu jest obrotowe studio. Sytuacje jak z Gilliama, czy Szulkina są tu z życia wzięte, a opowiedziano je zgrabnie mieszając konwencje bajki, komediodramatu i korporacyjnego thrillera.


CREED ***


Sylvester Stallone dostał Złoty Glob i ma duże szanse na Oscara za swój siódmy występ w roli Rocky'ego Balboi. Trochę nie mogę tego zrozumieć, bo nie dość, że dużo lepiej zagrał w pierwszej części, gdy skończyło się na nominacjach, to i w poprzedniej niczego mu nie brakowało. Cały film ocenić można było wówczas lepiej. „Creed" to już nie „Rocky", czy „Rocky Balboa", Stallone wraca na ring tylko w roli trenera. Potomek jego dawnego rywala i późniejszego przyjaciela, Apollo Creeda wkracza do zawodowego boksu po latach spędzonych na podrzędnych meksykańskich arenach. Adonis sprawiał kłopoty w ośrodku wychowawczym, potem trafił do wdowy po Apollu, która stała się jego zastępczą matką. Dorastał w luksusie, ale świetnie radzi sobie w ulicznych warunkach. Ma w sobie dużo gniewu i potrzeby udowodnienia własnej wartości. Nigdy nie poznał ojca, teraz chce pokazać, że jest w stanie przejąć schedę po nim. Jednocześnie zamierza wywalczyć sobie miejsce własnymi pięściami. W pomyśle i scenariuszu Ryana Cooglera sporo jest logicznych błędów i wzajemnych sprzeczności. Ale jest też potencjał. Gdyby tylko Michael B. Jordan potrafił je zagrać. Brak talentu odtwórcy głównej roli pasuje do „Creeda" jak walkower do mistrza świata.

REKLAMA

To może Cię zainteresować