Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase.

Michał Kazulo | Utworzono: 16.08.2015, 12:09
A|A|A

fot. materiały prawsoe

Ta płyta długo leżała i czekała na otwarcie, bo cały czas inne wydawały się bardziej istotne. Tym bardziej trzeba uderzyć się w pierś i powiedzieć - ,,Hand. Cannot. Erase.” jest niekwestionowanym liderem, jeśli chodzi o tegoroczne nowości wydawnicze.

Zacząć należy od tego, że ta produkcja w pierwszym odsłuchaniu wcale się podobać nie musi. Można nawet śmiało rzec - zdaje się być nijaka, bije od niej marazmem. Tym bardziej, że Steven Wilson dwa lata temu, zrobił spore zamieszanie, gdy wypuścił "The Raven That Refused to Sing". W wielu recenzjach, można było zobaczyć pieśni pochwalne, dotyczące śmiałego korzystania z dorobku grup takich jak King Crimson, Soft Machine, Jetrho Tull oraz świadomość tego wszystkiego, co działo się na scenie Canterbury . Oczywiście większość to raczej hołd dla uwielbionej muzyki progresywnej lat 60 i 70 – wszak na niej właśnie artysta się wychował. Oczekiwania odnośnie nowej pozycji, były więc też podobne.

A jest zupełnie inaczej.

Nastrój jaki pojawia się na ,,Hand.Cannot.Erase” jest punktem wyjścia do oceny albumu. Umiejętność balansowania (czasem na krawędzi) odpowiednimi emocjami oraz – co chyba w tej kwestii jest najważniejsze- otwieranie wyobraźni słuchacza- to tematy opanowane przez Stevena do perfekcji. Rzadkim zjawiskiem jest by współczesny album, posiadający 70 minut materiału, od początku do końca wciągał i nie nudził. Ba! Cały czar, który płynie z tej muzyki, zaczyna uwalniać się dopiero w kolejnych podejściach do ,,Wilsonowskiego” świata. A wszystko to – nie bójmy się tego słowa użyć – podparte na progresywnej stylistyce.

Przestaje jednak dziwić sam Wilson, gdy zobaczymy jak przebiegała jego dotychczasowa kariera i z jakiej muzycznej gliny jest ulepiony. Porcupine Tree,Blackfield, projekt No-Man – to marki znane w środowisku i cenione zarówno przez fanów jak i krytyków. Tworząc tam, artysta rozwijał się bez przerwy i eksperymentował, uwalniając powoli pomysły siedzące mu w głowie. To jednak nie wszystko. Jego nazwisko figuruje wśród około setki różnych innych produkcji. Do tego dodajmy współpracę z podobnymi mu mniej lub bardziej muzykami (m.in. Avivem Gaffenem) i już wszystko staje się jasne – czas zbierać plony swojej pracy.

Wracając jednak do samych aranżacji – nie jestem fanem analizowania utworu po utworze, jednak mamy tutaj dużo melodii, które na pierwszy rzut oka wydawać by się mogły sprzeczne – a jednak są na jednym albumie i to jeszcze w dodatku tworzą ciągłość, zupełnie ze sobą nie kolidując. Mamy ciężkie riffy, elementy brit popu, elegancje syntezatorów zaciągniętą od Pink Floydów, śpiewające chórki (w tym cały chłopięcy chór), aż po rozbudowane formy, z połamanymi rytmami i koślawymi dźwiękami. Jeśli całość poszerzymy o świetnie wpasowany, wyczuty co do punktu wokal Wilsona, mamy naprawdę kawał ciekawego materiału mogącego towarzyszyć nam podczas niejednego wieczoru z muzyką.



Wilson chętnie opowiada o klimacie tego krążka. Ma on odnosić się do historii, która zdarzyła się naprawdę w 2003 r i dotyczy Joyce Vincent. Ta niewyróżniająca się z tłumu niczym specjalnym kobieta, zmarła niespodziewanie w swoim mieszkaniu i przez dwa lata nikt nie zauważył jej zniknięcia. Podobno gdy odkryto jej ciało, w tle grał cały czas telewizor, a obok leżały zapakowane (dwa lata temu!) prezenty świąteczne. Ta płyta ma być refleksyjna – opowiada o życiu człowieka w globalnej wiosce jaką stał się świat i gonitwie ludzkości za lepszym i wspanialszym jutrem, które nigdy nie nadejdzie.

Wszystkie emocje, jakie pojawiają się na albumie, to mimo wszystko za duża dawka dla jednego muzyka. Dlatego obok Stevena Wilsona, na krążku spotykamy takie tuzy jak Chad Wackermann (współpracujący z Zappą, Andym Summersem, Stevem Vaiem i Allanem Holdsworthem), Dave Gregory (XTC), czy zwyciężczyni izraelskiego Idola, pani Ninet Tayeb (odpowiedzialna na tym albumie za wokal). To tylko niektórzy godni wymieniania muzycy, a ręczyć trzeba że i reszta udźwignęła ciężar, ale żeby oddać sprawiedliwość, może momentami brakować jednak czegoś ‘więcej’ w niektórych dźwiękach, którymi wzbogacają ten album.



,,Hand. Cannot. Erase.” Śmiało można powiedzieć, że w muzyce ciągle coś się zmienia. O ile większość tematów w tym wypadku (muzycznie) nie zaskoczy, to umiejętności wplatania w nie kolejnych dawek emocji i zaskakiwanie zestawieniami barw dźwięków, ciągle powoduje ciarki na plecach. W to sierpniowe lato, kiedy upały przepaliły liście na drzewach i wyleniały trawę tworząc za oknem jesienny krajobraz, warto zatrzymać się na chwilę przy tym krążku i dać poprowadzić Wilsonowi, który z albumu na album, coraz bardziej się rozwija i ewoluuje. Na szczęście w tą dobrą stronę.

PS. Dla tych, którzy cenią sobie nie tylko zawartość, ale też opakowanie - okładka i książeczka do niej załączona są na prawdę fantastyczne!

REKLAMA