Colours of Ostrava 2015 już za nami

Michał Kwiatkowski | Utworzono: 21.07.2015, 10:39
A|A|A

fot. Colours of Ostrava Official

Dolny Obszar Vítkovic. Miejsce, w którym przez 150 lat wytapiano budulec analogowego świata - stal. W cyfrowym, rządzonym techologią krzemu, na kilka dni w roku z reliktu przeszłości przeistacza się w żywy organizm, w którym podobnie jak w tyglu alchemika, powstaje wielobarwny amalgamat współczesnej kultury. Gdzieniegdzie widać metaliczne plamy łuszczącej się farby, ale zdecydowanie dominuje brąz korodującego metalu. Sceneria pasująca jak ulał do zatęchłych, metalicznych kadrów rodem ze „Stalkera”. I podobnie jak bohater filmu Tarkowskiego, z opaską na ręce przemieszczamy się po tej odciętej od współczesnego miasta zonie. Vítkovickiej Strefie, w jakiej każdy może ułożyć ostrawskie kolory sztuki wszelakiej we własną paletę estetycznych doznań, przede wszystkim jednak muzycznych.

Koncerty odbywały się na kilkunastu scenach i nawet umiejętność bilokacji nie umożliwiłaby uczestnictwa w każdym z nich, dlatego też postawiłem na wybór subiektywny. Zacznijmy od sceny głównej (Česká spořitelna stage) i headlinerów imprezy.

Annie Clark znana jako St. Vincent, jak przystało na laureatkę tegorocznych nagród Grammy, w piątkowy wieczór udowodniła, że jest muzykiem na wskroś dojrzałym i pewnym siebie. Zaczęła od zdecydowanie elektrycznych interpretacji „Birth in Reverse” i „Rattlesnake”, czyli dwóch kompozycji otwierających jej ostatnie wydawnictwo studyjne „St Vincent”. Były i oczywiście utwory z wcześniejszych płyt artystki („Cheerldeader” i „Cruel” ze "Strange Mercy", „Marrow” z "Actor" czy też zagrany prawie na koniec „Your Lips are Red” z debitu „Merry Me”), ale wyraźnie dominowało jej ostatnie wcielenie, na jaki duży wpływ miała współpraca z Davidem Byrnem. I chyba właśnie to sprawiło, że podobnie jak były lider Talking Heads, St. Vincent nie ogląda się za siebie i nie ustaje w muzycznych poszukiwaniach. W odróżnieniu od wyważonych wersji studyjnych, gdzie dominują brzmienia syntezatorowe, w Ostrawie królowała gitara. Artystka każdą kompozycję podkreślała krótkimi acz ostrymi dźwiękami a'la Marc Ribot/Thurston Moore, wbijającymi się w mózg niczym szpilka. Ale to tylko nadawało wyrazistości tym post modernistycznym, popowym piosenkom. I mimo, że jak sama podkreśla w wywiadach, ważna jest dla niej zarówno muzyka jak i przekaz wizualny mający zaspokoić najbardziej wybrednego widza/słuchacza, to jej występu nie można sprowadzić tylko do zjawiska wizualnego z okazjonalną muzyką. Frapujące dźwięki, jakie nie pozostawiają obojętnym od pierwszej do ostatniej minuty.

Colours of Ostrava Official

Björk wyszła na Česká spořitelna stage w czwartkowy wieczór, kilka chwil po 20.00. Jej pojawienie się poprzedzone zostało wkroczeniem kilkunastoosobowej orkiestry smyczkowej, w jednolitych białych uniformach. Sama Björk, również w bieli i nieodłącznej masce znanej już z okładki tegorocznej „Vulnicury”, dystyngowanie kierowała muzykami, będąc jednocześnie skupioną na swoich ruchach scenicznych jakie trzeba przyznać wybitnie komponowały się z wizualizacjami przygotowanymi na trasę promującą jej ostatni album. Była więc Björk walcząca z nurtem rzeki, była Björk przeistaczająca się z zimnego kamienia w czującą istotę ludzką, były też w końcu klipy dotyczące natury i odwiecznej walki o byt, tak jakby artystka chciała nam przedstawić swój punkt widzenia na darwinistyczny test przetrwania. To była absolutnie przemyślana i w szczegółach zaplanowana opowieść, począwszy od rozpoczynającego „Stonemilker” z nowej płyty, przez najciekawsze pozycje w dyskografii artystki, na zamykającym set „Hyperballad”. Aranżacje utworów wzbogacone o brzmienie smyczków nabrały przestrzeni, świetnie komponując się z wokalizą Islandki. Występ dopełniły efekty pirotechniczne, które podobnie jednak jak oniryczne dźwięki zaprezentowane przez artystkę, na tle kobaltowego, ostrawskiego nieba były mocno nie ostre... Wydaje się, że wyrządzono szkodę i Björk i spektaklowi przez nią przygotowanemu, umieszczając go o tak wczesnej porze. To muzyka, jaka potrzebuje odpowiedniego klimatu. Emocje szybko blakły w promieniach słońca, w imię sterylnego występu, rutynowej choć po mistrzowsku przeprowadzonej operacji.

Colours of Ostrava Official

Brytyjczycy z Kasabian to uznana marka koncertowa. I całkiem słusznie, bo o ile nie na wszystkich musi działać indie popowe granie muzyków rodem z Leicester, to trzeba im oddać, że stworzyli koncertową maszynę jaka potrafi skutecznie rozkołysać kilkunastotysięczny tłum. Publiczność bawiła się w najlepsze, zarówno przy największych hitach śpiewanych do zdarcia gardeł (“Days are Forgotten”, “Fire”) jak i przy zaintonowanym przez Toma Meighana doorsowskim “People are Strange”. Mogły co prawda nieco nużyć piosenki z ich ostatniej, nieco elektronicznej płyty (“Stevie”, “Treat”), ale zgubiły się one skutecznie w rockowej jeździe zaproponowanej przez zespół.

Colours of Ostrava Official

A skoro jesteśmy przy jeździe, to przenieśmy się na mniejszą i zdecydowanie alternatywną arenę muzycznych zmagań, czyli Drive stage. Czwartkowe popołudnie należało jedno a właściwie dwugłośnie do Heymoonshaker. Mimo, że powietrze w Vítkovicach było gorące jak zawiasy klap piekła, beatboxerski blues tworzony przez duet Andy Balcon i Dave Crowe zgromadził kilkaset osób. Ale ciężko się dziwić, skoro dźwiękom wydawanym przez lekko zdarte struny głosowe Andy'ego Balcona towarzyszyły takie oto popisy:

Przy jeszcze większym skwarze, w piątkowe popołudnie, zarówno na scenie jak i wśród zgromadzonej publiczności, w najlepsze trwała impreza do upadłego. Impreza z której nie było odwrotu. Taka bowiem jest muzyczna dewiza Australijczyków z formacji The Woohoo Revue. Bałkańska pulsacja trąbki i saksofonu, świetna sekcja rytmiczna i cygańska fantazja jaką każdy z muzyków sekstetu się odznacza. To wszystko podane z narastającą pasją, tak jakby każda sekunda na scenie miała okazać się tą ostatnią. Zresztą pasja Australijczyków jest nad wyraz zaraźliwa, bardzo szybko się udziela...

Presley, John J. Presley. Muzyk jaki powoli zdobywa uznanie w Wielkiej Brytanii. Kilkanaście dni temu wydał swoją pierwszą EP - kę, na której bardzo udanie łączy klimaty przynależne Waitsowi z gitarową surowością Jacka White'a czy Duke'a Garwooda. Choć jak sam mówi, zdecydowanie najbliżej mu do Marka Lanegana. Dał godzinną lekcję surowego, rockowego grania, którego publiczność zgromadzona na Drive stage była bardzo złakniona. O samym artyście już wkrótce nieco więcej.

Czas na dwa najlepsze koncerty tej edycji Colours.

Ile osób potrzebnych jest do dezorganizacji nowojorskiego metra? Odpowiedź brzmi: trzy. Saksofonista Leo, perkusista Matt oraz trębacz i wokalista David oraz powstała na Wschodnim Wybrzeżu Stanów mieszanka jazzu i afrykańskich rytmów, jaką muzycy nazwali eksperymentalnym brass housem. Na Agrofert Fresh stage mimo przeszło 30 – stopniowego upału, zadziałała jak rozpuszczalnik zmęczenia i przyciągnęła pod małą skądinąd scenę, kilka tysięcy ludzi. To jest muzyka silnie uzależniająca, atawistyczny rytm jaki wchodzi do głowy i z niej promieniuje na całe ciało. Nie istnieje lepsza definicja pozytywnych wibracji, niż ta zaproponowana w czwartkowy wieczór przez Too Many Zooz!

24 godziny później, na tej samej scenie, ponownie zabrzmiała muzyka pochodząca z Nowego Yorku. Somnambuliczne dźwięki rozsadzające bezpieczniki w mózgu czyli Michael Gira i jego Swans. Czym jest Swans? To dźwiękowy kokon gniewu, muzyczna furia w jakiej od lat szuka ujścia dla swoich emocji lider Łabędzi. I chociaż ostatnie dzieło „To be Kind” dla wielu krytyków ma być niejako powrotem do dzieciństwa i na siłę szukają w nim łagodniejszego przekazu, ciężko taki odnaleźć w siejącym spustoszenie uniosono przesterowanych gitar i dudniącego basu. Ściana a właściwie masywna, żelbetonowa konstrukcja jaka przygniata dźwiękiem. Lejący się spod palców Giry i jego towarzysza z lat 1980. Normana Westberga gitarowy ołów w 30 - minutowych utworach, które nie nużą a z minuty na minutę wprowadzają słuchacza w coraz głębszy trans. Był nowy materiał ("Bring the Sun", "A Little God in My Hands"), były improwizacje rządzące się swoimi prawami ("Frankie M.") oraz znęcający się nad bębnami Thor Harris. Był i wściekły Gira, który w kilku krótkich słowach powiedział czeskim akustykom co sądzi o przygotowanym nagłośnieniu, by zaraz swoim zbolałym od życia głosem prowadzić melorecytacje. Przeżycie katartyczne, intensywne aż do bólu. Uporządkowany hałas balansujący na pograniczu free jazzu, post rocka, noise'u ale zdecydowanie nie dla każdego. Kiedy koncert dobiegł końca, dochodziła godzina 2.00. Pod sceną znajdowało się może 300 osób, ale absolutnie usatysfakcjonowanych.

Za rok jubileuszowa, 15 edycja festiwalu. I dobrze, bo na razie nic nie wskazuje, żeby tej imprezie groziło pogrążenie się w szarości.

REKLAMA

To może Cię zainteresować