Recenzje Iana Pelczara: Disco Polo (***)

Jan Pelczar | Utworzono: 05.03.2015, 12:19
A|A|A

fot. materiały dystrybutora

Moi radiowi koledzy Paweł Gołębski i Krzysiek Janoś nie spodziewali się pewnie, organizując dla żartu – wtedy powiedzielibyśmy dla jaj, dzisiaj dla beki – discopolowe koncerty pod hasłem „zimny łokieć”, że w 2015 roku ćwierć miliona Polaków pójdzie do kina na komedię „Disco Polo”. Nie mogli też przypuszczać, że ludyczne melodie spod znaku wiejskich dyskotek, kaseciaków i chodnikowych bazarów wywindują słuchalność niektórych stacji, budząc przy okazji obyczajowe skandale w środkach komunikacji zbiorowej. Tego, co puści kierowca lub motorniczy, oraz na jaką nutę zagra kapela na weselu, przewidzieć czasem nie sposób. I wpływu równie często na to nie mamy. W kinie zaś niewiadomą pozostanie, czy sąsiad podczas seansu „Disco Polo” bawi się z sentymentu, czy ubaw czerpie nabijając się. Jedno jest pewne – kasę zbija na tym ktoś inny. I tu pojawia się paradoks, który moim kolegom od „Zimnego łokcia” nie przyśniłby się nawet, gdyby wszystkie poprzednie przypadki przewidzieli bezbłędnie. Producentem „Disco Polo” jest Stanisław Tyczyński, założyciel pierwszej prywatnej stacji radiowej. Latami nie wpuszczał najpopularniejszych w Polsce melodii na swój kopiec, a teraz – po latach snucia rozmaitych wizji filmowych, które nie doczekały się realizacji, wyprodukował i stworzył scenografię do krainy remiz, kiczowatych hoteli i złoto-różowego przepychu.

Debiutujący w fabule, na dekorowanym przez Tyczyńskiego planie, (a la reklamy Polleny) reżyser Maciej Bochniak miał precyzyjną wizję. Praca nad dokumentem „Miliard szczęśliwych ludzi” (o planowanym przez Bayer Full podboju chińskiego rynku) dała mu wgląd w mechanizmy rządzące przemysłem disco polo. Odsłonił je w fantazyjnej baśni o miłości, w której spotykają się hollywoodzkie klisze i cytaty z europejskiego kina. Młody duet kreujący widma z „Funny Games” wypadł efektownie, ale pełni rolę z kina gangsterskiego, nie z psychodramy Michaela Haneke. Czy to tylko znak erudycji, że zamiast Gruchy i kadzi z jogurtem mamy w komedii niepokojących grzecznych chłopców w białych rękawiczkach? I po co z tytułu filmu „4 miesiące, 3 tygodnie, 2 dni” robić suchara?

Lepiej wypadły klisze. Dzięki nim cała akcja rozgrywa się w umownej przestrzeni. Rozpuszczamy się w nich z werwą muzyki Pawła Lucewicza, który po „Carte Blanche” i „Disco Polo” staje się najbardziej intrygującym kompozytorem filmowym sezonu. Jego melodie w filmie Bochniaka dają widzowi poczucie wyprawiania się do fabryki czekolady Willy’ego Wonki, polskiej krainy Oz i Disneylandu. Bez tej muzyki scenografia i kostiumy nie miałyby swojego daru przekonywania.

Na tle bajkowej scenerii syn dróżnika, zakochany w gwieździe programów disco, namawia nieśmiałego twórcę hitów do współpracy. Ich technikiem zostaje bezrobotna chłopczyca. Lidera zagrał, w konwencji kina o spełnionych marzeniach, Dawid Ogrodnik, ale w aktorskim tercecie pierwsze skrzypce gra Piotr Głowacki. Szczególnie w ekspozycji jego komediowy talent daje sporo radości. O bohaterce Aleksandry Hamkało twórcy zapomnieli, jak polskie kino o ciekawych rolach dla kobiet. Właściwie bez historii i tła, sama siła sprawcza.

Pomiędzy kolejnymi punktami muzycznej sławy – od debiutu przez wodę sodową po status artysty wyklętego – ekipa zespołu Laser porusza się jak w grze komputerowej. Z bonusami w postaci Jerzego Urbana i czarnym charakterem w buraczanym garniturze. Tomasz Kot zaniepokoił mnie rolą producenta muzycznego Polaka. Boję się, że po roli w „Bogach” może wpaść w nową manierę. Wydawało mi się, że na planie „Disco Polo” nie wyzbył się charakterystycznego grymasu, ale to może tylko ciągle wielka siła oddziaływania tamtej kreacji. Kota fantastycznie zresztą u Bochniaka wykorzystano. W kwestii „jak się Polakowi podoba, to się wszystkim Polakom spodoba”, w stających dęba włosach na owłosionych rękach, w wąsie, czy wreszcie w sposobie traktowania ukochanej, zawarto cały kalejdoskop cech polskiej wersji amerykańskiego snu. Joanna Kulig, która w oscarowej „Idzie” śpiewała hity epoki Koterbskiej i Majdaniec, doskonale przeistoczyła się w filmową wariację na temat Dody i Shazzy. Nie wyskakuje z tortu, ale śpiewa na urodzinach. Nie „Happy Birthday to You”, a „Oczy czornyje”. Jest w jej postaci całe pomieszanie i poplątanie, eklektyzm polskiego gustu. Piosenkarka nie jest jedyną postacią-kolażem. Ogrodnik w głównej roli stylizowany jest trochę na współautora scenariusza Mateusza Kościukiewicza, pojawiającego się zresztą w serii epizodów, w tym w prologu, ujmującym cały seans w ramy taniego westernu. Lektorem tej części jest Tomasz Knapik, później zaczyna się właściwy film, który też co chwile przenosi nas do wyobrażonej rzeczywistości. Niby polskie „Las Vegas Parano”, ale z krajowymi używkami, polskim Las Vegas, westernowymi miasteczkami na miejscu PGR-ów i jachtem unoszącym się na bajorze. Szkoda, że twórcy uznali, że swoją wizję muszą widzowi wytłumaczyć. Dopisanie do listy dialogowej słynnej kwestii z afery taśmowej, ze zmianą „kamieni kupy” na „fotomontaż”, to komentarz wskazujący na brak zaufania do widzów.

Kiedy indziej bywa „Disco Polo” galerią śmiesznych cytatów:
„chłop robotny i baba pyskata zwojują pół świata”;
„sprzęt, który stworzono, by robienie dźwięków było zabawą”;
„mleko, ser, śmietana, jestem piękny od rana”;
„kurczak plus kreatyna moje mięśnie napina”;
„ściągajcie buty, bo wchodzicie na beach”;
„dużo żelu, żeby to jakoś uratować”;
„całe Chicago, cała Polska”;
„boże, boże, Bożenko”
i wiele innych.

W tej powodzi łatwo zgubić żarty aluzyjne typu:
„Gender? Nie widziałem, nie słyszałem”;
„Tomeczku zawsze pamiętaj skąd wyszedłeś”
i powidoki po Masłowskiej w stylu
„Taka mnie duma wzięła, że o synu w krzyżówkach piszą”.

Kinomani mogą się od tego zaśmiewać, jak kiedyś na „Girl Guide”, czy „Kilerze”, ale nie jest to ani polskie „Spring Breakers”, ani rewizja lat dziewięćdziesiątych w stylu Tarantino. Dopisywanie „Disco Polo” uniwersalnych znaczeń jest jak wpisywanie Solpolu na listę zabytków – decyduje brak innego krajobrazu wspomnień, a nie wartość architektoniczna. W finale twórcy starają się przerzucić pomost pomiędzy hejterami i fanami disco-polo. Wyzbywają się przy okazji pomysłowości i poczucia humoru, a w tle puszczają dość jednoznaczny przebój. Utyskiwania krytyka, podobnie jak w przypadku chodnikowych hitów, na niewiele się zdadzą.

Na Bochniaka widzowie zagłosowali nogami. „Disco Polo” obejrzało w kinach w weekend otwarcia ćwierć miliona widzów. Inny film oparty na wielkiej fantazji, „Hiszpankę” wybrało miesiąc wcześniej w pierwszy weekend szesnaście tysięcy. Poszliśmy na łatwiznę. Ale wolałbym zarazić się hiszpanką, nie disco polo.

REKLAMA

To może Cię zainteresować