Dwa dni, jedna noc (*****)

Jan Pelczar | Utworzono: 27.02.2015, 17:02
A|A|A

fot. materiały dystrybutora

Szkoda tylko, że Marion Cotillard za swoją rolę w "Dwa dni, jedna noc" nie dostała Oscara. Należał jej się za rolę, która idzie pod prąd, nie schlebia sentymentalnym schematom. Jej Sandra może z początku denerwować, chciałoby się nią potrząsnąć, ale po chwili zdajemy sobie sprawę, jak wielki byłby to błąd. Bohaterka nowego filmu twórców "Rosetty" dopiero wyszła z depresji, a my obserwujemy realia, w których choroba się rozwinęła.

Prosto ze zwolnienia lekarskiego Sandra chce wrócić do pracy. W prywatnej fabryce, zatrudniającej kilkanaście osób, przeprowadzono coś na kształt referendum. Właściciel w czasach kryzysu i konkurencji ze strony chińskich molochów, opartych na taniej sile roboczej, został zmuszony do cięcia kosztów. Stać go albo na utrzymanie wszystkich miejsc pracy, albo na wypłacenie premii. Zatrudnieni mają w głosowaniu do wyboru:

1. Sandra wróci do pracy i nie dostaną wartego tysiąc euro corocznego bonusu.
2. Sandra straci etat, a oni utrzymają dodatkowe pieniądze.

Pierwsze głosowanie miało miejsce przed rozpoczęciem akcji filmu. Widzów nie dziwi, że robotnicy zagłosowali w obronie własnych przywilejów. Fabuła zaczyna się, gdy główna bohaterka, wspierana przez męża i koleżankę z pracy, namawia szefa, by w poniedziałek powtórzono głosowanie. Zaczyna się weekend. W ciągu tytułowych dwóch dni i jednej nocy Sandra będzie przekonywać współpracowników, by zagłosowali za utrzymaniem jej miejsca pracy. Czy głosując inaczej, będą postępować wbrew sobie?

W niektórych komentarzach, opublikowanych po prasowej premierze filmu, czytałem, że w oczy rzuciła się różnica między poziomem życia belgijskiego i polskiego robotnika. Tyle, że ten europejski standard nie jest przepychem. A odwiedzani przez Sandrę pracownicy fabryki nie chcą swojej premii przeznaczać na luksusy, pragną z jej pomocą zapłacić za prąd, szkołę, doposażenie mieszkania. Prowincjonalne, bezbarwne tło, rozmowy toczone w korytarzach, na gankach, przy zakupach, samochodach i kafejkach, pozwalają skupić się na ludziach i emocjach, a nie dekoracjach i okolicznościach.

Dwukrotni zdobywcy Złotej Palmy z weekendowej odysei tworzą prawdziwy społeczny thriller. Postępują od przezroczystej obserwacji, w której depresji głównej bohaterki możemy się tylko domyślać, przez chwilę dramatu, z jednoznacznym wskazaniem na istotę problemu, aż po solidarnościowe motto: "Spotkaj się z kolegami, stań z nimi twarzą w twarz. Pokaż, że jesteś silna". Tak mówi Sandrze mąż. Siła i chęć spotkania, niezbędne do zbudowania solidarnościowego porozumienia, płyną u braci Dardenne z miłości.

Jean-Pierre i Luc przyzwyczaili swoich widzów do lustrowania samotności człowieka w zbiorowości kapitalistycznego społeczeństwa, w nowym filmie stawiają diagnozę za pomocą bajkowej przypowieści. Pokazują, na czym polegają nowe formy niewolnictwa, dlaczego ludzie się od siebie oddalają, co pomaga alienacji, depresji, wykluczeniu. Wszystko na prostych przykładach, bez czarno-białych podziałów na przyzwoitych i pozbawionych empatii. Dwukrotni laureaci Złotej Palmy nagradzają kinomanów spojrzeniem na modelowy przykład walki z niedoskonałościami systemu. Wspólnota rodzi się tu lub nie - wszystko zależy od interpretacji otwartego zakończenia. Jasne jest jedynie to, co zrozumiała i zyskała główna bohaterka.

Bracia Dardenne nie utopili tematu w schematach, jak stało się z polskim "Dniem kobiet". Właśnie w Polsce, gdzie wciąż jeszcze stygmatyzujemy chorych na depresję, a walcząc o własne przywileje, zasiłki, dopłaty, subwencje i miejsca pracy nie potrafimy się dogadać, "Dwa dni, jedna noc" powinno być filmem obowiązkowym, kanonem lektur filmowych i punktem wyjścia do społecznych dyskusji, konsultacji, prób zasypywania podziałów i odnalezienia się w systemie rynkowym. Komu się wydawało, że dramat wyrzucenia poza nawias, znany np. ze "Złodzieja rowerów", należy do czasów minionych, ten się mylił. Poczucie bycia niepotrzebnym powraca.

REKLAMA