Carte Blanche (****). Zobacz i poczuj się lepiej

Jan Pelczar | Utworzono: 21.01.2015, 09:02
A|A|A

fot. materiały dytrybutora

Feel good movie – czyli film, po którym czujemy się lepiej, dostajemy skrzydeł, chcemy powiedzieć, że życie jest piękne. W Polsce to całymi latami był gatunek obcy, nieznany. Kinomanów rozrzucano pomiędzy obrazy prawdziwe i dołujące, a sztuczne i rozweselające. Dopiero niedawno coś drgnęło. W ciągu kilkunastu miesięcy otrzymaliśmy trzy bardzo dobre „feel good movies”. Przed „Carte Blanche” były „Chce się żyć” i „Bogowie”. Okazało się, że miliony widzów mogą pójść nie tylko na adaptację lektury i wojenną superprodukcję, także na kameralną historię z życia znanego lekarza. I pewnie powędrują także na opartą na faktach filmową wersję biografii Macieja Białka – nauczyciela z Lublina, który ukrywał, przed uczniami, resztą kadry oraz dyrekcją, że traci wzrok. O ile widzów nie wystraszą plakaty reklamujące film, bardziej przypominające anonse past do zębów i firm ubezpieczeniowych niż afisze kinowe. Także zwiastun „Carte Blanche” mnie odstręczał. Na szczęście sam film jest utrzymany w zupełnie innym tonie, nie sprzedaje nam głównego bohatera w formie uwznioślenia.

Filmowy nauczyciel Kacper, ma nie tylko życiowy dramat i niezwykłe pedagogiczne zalety. To kawaler w średnim wieku obciążony przeróżnymi wadami. Bywa trudny, niemiły, uparty, jest też zbyt dumny, by przyznać się do tego, że cierpi na nieuleczalną chorobę. Andrzej Chyra sprawdza się jako odtwórca głównej roli w każdym z planów – wiarygodnie wszedł w skórę autentycznej, żyjącej postaci; potrafi poruszyć widza w scenach z życia osobistego, naturalna jest jego ekranowa przyjaźń z Arkadiuszem Jakubikiem, czule rozwija się relacja z Urszulą Grabowską. Pierwszorzędne jest jednak to, że pozostaje autentyczny jako nauczyciel idący zawsze z młodzieżą. Prawdziwy Maciej Białek powtarza do znudzenia, że nie można narzekać na dzisiejszych młodych, bo mamy w szkołach kolejne fantastyczne i mądre pokolenie, wystarczy zadać sobie trud, nauczyć się do niego dotrzeć. Tak jak kiedyś, ktoś musiał znaleźć porozumienie z naszym pokoleniem. Chyra w duetach z Elizą Rycembel i Tomaszem Ziętkiem buduje coś na kształt polskiego „Stowarzyszenia Umarłych Poetów”. W filmie Jacka Lusińskiego, kręconym głównie w klasach lubelskiego „Biskupiaka”, nie ma młodych gniewnych, tajemnych spotkań z wybrańcami i romantycznych morałów, jest osadzona w polskiej rzeczywistości dramatyczna historia człowieka, który musiał stracić coś istotnego, by wiele zyskać, pogodzić się z sobą i skupić na tym, co uznał za ważne.

Tłem jest urokliwy Lublin, w czułym obiektywie Witolda Płóciennika. Dobrze wypadły ujęcia z perspektywy tracącego wzrok oraz dające oddech przejazdy po mieście na trolejbusowym dachu. Jesteśmy w stanie wejść w skórę bohatera, i poczuć charakter miejsca. Dobrze wpisują się też w realia wątki poboczne: domowe kłopoty jednej z uczennic i małżeńskie problemy przyjaciela. Z innego świata, jakby wypatrzona w odległej galaktyce teleskopem głównego bohatera, zdaje się być czasami postać Doroty Kolak. Tak błyskotliwej i przewidującej dyrektorki życzyłbym wielu szkołom. Jedno nie daje mi spokoju. Udane polskie „feel good movies” opowiadają o sparaliżowanym, niewidomym i o lekarzu, któremu zmarło na stole wielu pacjentów. Nie widzimy inaczej?

REKLAMA