"Hiszpanka". Kiedyś o takich filmach można było pomarzyć

Jan Pelczar | Utworzono: 16.01.2015, 09:39
A|A|A

fot. materiały dystrybutora

HISZPANKA ******

Kiedyś o takich polskich filmach można było jedynie pomarzyć. Wyobraźnia wciąż się przyda - tym razem, by wizję Łukasza Barczyka zaakceptować.

Powstanie Wielkopolskie zawsze było w Polsce nietypowe - jedyne, które się udało. Potrzebowało innego podejścia niż tradycyjne kino historyczne, relacja z kanonu lektur szkolnych, czy nowoczesne, popularne, ale momentami kiczowate i tanie superprodukcje współczesne. I tu wkroczył Łukasz Barczyk, cały na biało-czerwono. Nieruchomy poruszyciel polskiego kina zrobił film, jakiego dotąd nie było, czyli wpisał się idealnie w tradycję wielkopolskiego powstania. Zamiast rekonstrukcji, otrzymujemy alternatywną wersję wydarzeń. Miejsce walczących armii zajmuje pojedynek telepatów. – Wydaliśmy milion na telepatę, to po co nam armata – pyta retorycznie finansujący powstanie przedsiębiorca. „Hiszpanka" ma za sobą wyobraźnię, więc po co jej sceny batalistyczne. Przebieg działań zbrojnych pokazano na koniec i w skrócie, za to w sposób imponujący – wszystkie efekty wizualne są tu na poziomie w polskim kinie dotąd niemalże niespotykanym, a właściwie spotkanym raz – przy okazji filmu „Miasto 44". U Jana Komasy zadaniem pirotechniki i komputerowych tricków było realistyczne odwzorowanie koszmaru wojny.

U Barczyka efekty wizualne otwierają przed widzem drugą stronę lustra, pozwalają obserwować starcie o „pole mistrza". Ignacy Jan Paderewski musi przyjechać do Poznania i przemówić z balkonu hotelu Bazar. Pojedynek niemieckiego doktora Abuse'a i Żyda Rudolfa Funka, rozgrywany w czasie, w którym kompozytor płynie do Polski z Londynu, przypomina pogoń van Helsinga za Draculą z filmu Francisa Forda Coppoli, połączoną z pomysłami „incepcyjnymi". W miejsce mitu o męczeństwie powstała odważna kreacja. Historia jest zagadką, interpretacją, sposobem spojrzenia na faktyczne wydarzenia. W „Hiszpance" o rząd dusz walczą nie propagandyści, lecz iluzjoniści. Przynajmniej tak to wygląda na ekranie. Ujęcia ze snu, w którym przedmioty stają się ciężkie, a podłoga jest białą powierzchnią nie do przejścia, należą do najbardziej efektownych. „Hiszpanka" potrafi też zahipnotyzować idealnym kadrem. Karina Kleszczewska precyzyjnie komponowała ujęcia, a Crispin Glover i Artur Krajewski w roli walczących telepatów oraz Patrycja Ziółkowska i Jakub Gierszał jako zakochani patrioci, potrafili je wypełnić intensywnością spojrzeń, budującymi napięcie reakcjami. Jan Frycz jako Paderewski sprawdził się jako łącznik między światem iluzji i snu, a gruntem rzeczywistych działań. Sandra Korzeniak zbudowała zaś osobny komediodramat, zabierając nas za kulisy dosłownie i w przenośni. Poznański teatr ożywa tu klimatem współczesnych kinowych ekranizacji „Sherlocka Holmesa", spowitych zawsze mgłą egzotycznego upojenia oraz dekadenckiego „Kabaretu".



Czekanie tak, bezczynność nie – mawia jeden z bohaterów „Hiszpanki". Te słowa autor filmu mógłby przejąć jako swoje motto. Barczyk to jedyny reżyser w Polsce, który otwarcie pokazuje, że interesuje go jedynie gra w lidze Stanleya Kubricka. Jeśli idzie na kompromisy, to nie musi się ich wstydzić. W „Hiszpance" zmieściła się stylistyka „Mechanicznej pomarańczy", ale i „Ekspresu polarnego", „Prestiżu", „The Grand Budapest Hotel". Pomiędzy tymi skojarzeniami dostrzec można własny styl „Hiszpanki", zbudowany w oparciu o maestrię działań kostiumolog Doroty Roqueplo i scenograf Jagny Janickiej. Rytm dyktują nie koncerty Paderewskiego, a intrygująca, zmieniająca się z posępnej w uwodzicielską, muzyka Hanny Kulenty. Dobrze skomponowano fragmenty uwydatniające potęgę i posępność monstrualnych i potwornych przeciwników Abuse'a i Funka, ale także luźniejsze partie, które przywołują ekranowe wspomnienia o latach międzywojnia, np. z „Kariery Nikodema Dyzmy". Otwierający akcję dialog Korzeniak i Magdaleny Popławskiej pasowałby do jednego z finałowych odcinków serialu z Romanem Wilhelmim. Mowa jest o daninie i patriotycznej powinności, ale w centrum kadru nieprzypadkowo pozostaje kaktus. Przerysowana rozmowa, krotochwilne spojrzenie, kostiumowy przepych – nie zmarnował się w „Hiszpance" żaden element.

Po seansie chciałem jak najszybciej wrócić do tego świata, dostrzec jak zmieniono nie do poznania Piotra Głowackiego, uodpornić się na demoniczny czar Glovera. Ponownie przyjrzeć się poszczególnym kadrom, by dostrzec więcej znaczeń, symboli i tropów. Film jest nimi przeładowany, jak gra karciana na karuzeli – dopiero przyzwyczajeni do zawrotów głowy, zaczniemy dostrzegać figury i oparte o nie strategie poszczególnych partii. Jako króla bez atu można obsadzić Jana Peszka – z ust granego przezeń sponsora powstania pada jedna z najważniejszych kwestii filmu. „Ja chcę Polski, w której biel i czerwień to truskawki ze śmietaną, truskawki ze śmietaną". Diabelska zabawa w jo-jo, ukazana w „Hiszpance", wciąż nie dopuszcza narodowej zgody na taki patriotyczny przepis. Czy nie byłaby to dobra recepta, gdyby rok po kameralnej „Idzie" polskim kandydatem do Oscara stała się pełna rozmachu „Hiszpanka"?

REKLAMA