Wszystko o Meshell Ndegéocello

Piotr Bartyś, Maciej Przestalski | Utworzono: 13.10.2014, 11:30 | Zmodyfikowano: 16.10.2014, 18:53
A|A|A

Ostatnia, wydana przed czterema miesiącami płyta Meshell Ndegeocello zamyka naszą opowieść o artystce, która dziewiątego listopada wystąpi na Muzycznej Strefie Radia RAM. Przy okazji historii  opisywanej kolejnymi płytami, najpewniej kilka razy użyliśmy słów: wyjątkowa, oryginalna, niepowtarzalna. Przydadzą się także teraz, kiedy mowa o „Comet, Come To Me”, a przecież to już jedenasty album i niemal ćwierć wieku na scenie.

I może jeszcze: niepowtarzalny styl, choć brzmi banalnie, to w przypadku Ndegeocello jest bardzo na miejscu, bo jej płyty są po prostu jej. Mieszanka popu, jazzu, rocka, funku i reggae po raz kolejny sprawdza się świetnie. No i ten nastrój. „Comet, Come To Me” jest trzecią płytą wydaną nakładem Paryskiego wydawnictwa Naive, a wśród nagrywających ją muzyków było kilku dobrych znajomych artystki, którzy pojawiali się na wcześniejszych krążkach, jak choćby gitarzyści Chris Bruce czy Doyle Bramhall. Jest też kilka nowych osób, ale całość tradycyjnie wypełniona jest przede wszystkim transowym basem Meshell. No i oczywiście jej wokalem, tym razem jakby nieco intensywniejszym, choć mam wrażenie, że teksty są bardziej oszczędne, prostsze o może dzięki temu mocniejsze.

Album otwiera nowa wersja utworu „Friends” nowojorskiej rapowej grupy Whodini, aby po chwili nie postrzeżenie przejść do pięknie pulsującego reggae, a w kolejnych minutach uraczyć słuchacza całkiem rzeczowym, szorstkim gitarowym riffem. Tytułowy „Comet, Come To Me” to jedna z najlepszych kompozycji na płycie, a zapowiadające ją i grane przez nas od wielu miesięcy „Conviction” ma w sobie sporo z nagrań Prince’a z lat osiemdziesiątych. 

W jednym z wywiadów Meshell powiedziała, że pomysł na tytuł pojawił się podczas oglądania programu o kosmosie. Zaintrygowały ją komety, które zawsze są dla ludzi czymś ważnym, choć czasem nadaje się im dobra innym razem złe znaczenie. To dobrze, że właśnie teraz Meshell Ndgeocello przyjeżdża do Wrocławia, bo słuchanie materiału z tej płyty na żywo może być ogromną przyjemnością.

“Pour Une Ame Souveraine A Dedication To Nina Simone” (Naïve, 2012)

W naszej wędrówce po dyskografii Meshell Ndegoecello od albumu „Comfort Woman” zmierzamy od razu do przedostatniego albumu „Pour Une Ame Souveraine A Dedication To Nina Simone”. 9 lat przerwy, po drodze 4 krążki. Bardzo różne. „Dance Of The Infidel” z 2005 roku to najbardziej jazzowa propozycja w całym jej dorobku. Dodajmy – to wycieczka w kierunku postmodernistycznego jazzu i czystej improwizacji. Plejada gwiazd z Jackiem DeJohnettem, Kenny Garrettem Cassandrą Wilson na czele. Krążek, gdzie właściwie nie słychać jej głosu. Przedsięwzięcie tyleż ambitne, co chyba nie do końca udane. Na „The World Has Made Me The Man Of My Dreams” z 2007 roku zaszalała zupełnie inaczej. Powraca funk, ale tym razem podszyty rockiem i psychodelią spod znaku późnego Hendrixa ( czy naprawdę jest coś takiego jak “późny Hendrix”, czy tylko ładnie mi się powiedziało?:) ), I znowu gwiazdy w studiu – Pat Metheny i Robert Glasper, że wymienię największe nazwiska. Kolejny album „Devil’s Helo” z 2009 roku przynosi zbiór soulujących, z elementami popu, rockowych utworów. Cztery instrumenty w studiu, całość nagrywana na żywo, bez jakichkolwiek późniejszych poprawek mogących wzbogacić surowość brzmienia. „Weather” z 2011 jest kontynuacją poprzedniego albumu – z artystką mniej więcej ten sam skład muzyków w studiu, jedynie zniknęły gdzieś elementy rockowe. Wśród 13-utworowego zestawu dwa covery: „Don’t Take My Kindness For Wickness” z repertuaru The Soul Children i „Chelsea Hotel” Leonarda Cohena. Powiedzmy wyraźnie – Ndegeocello na oby tych krążkach jest w znakomitej formie.



Krótko przedstawiłem ten zestaw płyt, aby uwidocznić podstawą cechę twórczości Meshell – nieustanne poszukiwanie, redefiniowanie samej siebie, podążanie ku nieznanym muzycznie terytoriom zamiast szukania wysokich miejsc na listach sprzedaży. Tu nie ma żadnej kalkulacji – czysta przyjemność muzykowania. Za to szanuję się ją na całym świecie.

I oto doszliśmy do roku 2012. I znowu niespodzianka. Meshelle nagrała zbiór piosenek napisanych bądź wykonywanych przez Ninę Simeone. To najłatwiejszy w odbiorze materiał od wielu lat. Podstawowy skład muzyków znów mniej więcej ten sam. Ozdobą płyty jest udział Lizz Wirght, Sinead O’Connor czy Cody ChasnuTT'a. Oczywiście Ndegeocello nie próbuje naśladować brzmienia Simone ani po prostu oddać jej hołd. Interpretuje ją na potrzebę naszych czasów. Przypomnijmy – Simone poruszała się po najróżniejszych obszarach muzycznych. Podobnie Meshell. Obie mocno zaangażowane w walkę o prawa obywatelskie. Obie – co tu dużo mówić – obdarzone wyrazistym charakterem. W wielu miejscach poprzez sposób zaśpiewania tekstu ma on inny wydźwięk niż oryginał. „To Be Young, Gifted And Black” było kiedyś protest songiem, tutaj odnajdziemy delikatną afirmację, „Suzanne” podszyte jest ironicznym optymizmem, a „Feeling Good” to raczej chwila zastanowienia, jak jest, niż zapewnienie o własnym świetnym samopoczuciu. „Pour Une Ame Souveraine” - dla niezależnej duszy. To takie – „jestem tutaj, pamiętam o Tobie. Idę podobną ścieżką, czasy, wiesz, czasy się trochę zmieniły. A trochę jest po staremu.” Meshell dodaje wszystkie niuanse i niejednoznaczności własnej postawy wobec świata. I jest w tym wielka. Piotr Bartyś

Naszą opowieść o gwieździe najbliższej Muzycznej Strefy Radia RAM zaplanowaliśmy tak, aby pojawiły się w niej płyty, które wydają nam się najciekawsze i najważniejsze. I tak po wczorajszej opowieści Piotra Bartysia o najbardziej osobistym „Bitter”, dziś pomijam wydaną w 2002 roku „Cookie: The Anthropological Mixtape”, na której gościnnie pojawili się między innymi Marcus Miller, Talib Kweli, Missy Elliot czy Geroge Clinton, aby przyjrzeć się dokładniej mojej ulubionej „Comfort Woman”.

W połowie października 2003 roku ukazuje się piąty album Meshell Ndegeocello. Do niedawna jej płyty wydawane były dokładnie co trzy lata, ale umowa zawarta z wytwórnią Maverick Records zakładała nagranie pięciu płyt w ciągu dziesięciu lat, tym razem więc, było zdecydowanie mniej czasu. Ów pospiech najwyraźniej dobrze wpłynął na muzyków, bo powstała płyta wyjątkowa, choć chyba nieco bardziej wymagająca od poprzedniej. Meshell tradycyjnie nie miała problemu ze sprawnym przemykaniem pomiędzy gatunkami muzycznymi. Jest wiec na „Comfort Woman” funkowy puls, jazzowe aranżacje, niemal trip-hopowa atmosfera, a czasami zupełnie reggae'owe elementy. Pojawiają się całkiem poważne, gitarowe solówki Doyle Bramhalla, muzyka któremu znacznie bliżej do bluesowej estetyki. Za perkusją zasiadł Chris Dave, świetny, bardziej jazzowy muzyk, który nagrywał później z Jose Jamesem, Robertem Glasperem czy Adele. Całość łączy jednak wyśmienity, stonowany, jakby przepływający przez całą płytę bas Meshell Ndegeocello.

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ:

Duży wpływ na kształt „Comfort Woman” miały wydarzenia z jedenastego września 2001 roku. W wywiadach Ndegocello mówiła, że w tym czasie chciała po prostu siedzieć w domu i grać, sporo rozmyślając o ulotności życia. „Nagrywanie tej płyty było czasem godzenia się ze sobą i ze swoją muzyką. To dla mnie wspaniały moment bo znalazłam się wśród bardzo świadomych i wrażliwych ludzi, którzy nauczyli mnie nie zapominać o przeszłości”.

Jeden z wywiadów przeprowadzonych chwilę po premierze „Comfort Woman” Meshell Ndegeocello kończy tak: „Wszystko czego chciałam, to robić muzykę i jestem bardzo szczęśliwa, bo mogę zapłacić rachunki i kupić coś dobrego do jedzenia i jest mi z tym dobrze”.

„Bitter” (Maverick, 1999)

To najbardziej osobisty krążek w całym niemałym przecież dorobku. Zamiast pulsującego funkowym rytmem dynamicznego basu – ballady. Na pierwszych dwóch krążkach Meshell opowiadała muzykę – tutaj opowiada siebie, tam śpiewała dla kogoś - tutaj śpiewa z potrzeby serca. Zdrada, poniżenie, emocjonalne znęcanie się – tego wszystkiego doświadczyła. I o tym opowiedziała w genialny sposób. Płyta przepełniona jest tytułową goryczą, opowiada o niespełnionym związku, choć droga wiedzie od smutku „Fool Of Me” do kończącego całość wiarą w odkupienie poprzez miłość „Grace”. No właśnie, często widzi się, że to płyta o cierpieniu, zgoda, ale nie dostrzega się, że to także album o wewnętrznej odbudowie. Nigdy wcześniej i nigdy później Ndegoecello nie była tak skupiona, tak intymna. Piano, kwartet smyczkowy, delikatnie brzmiąca gitara.

Za produkcję albumu odpowiedzialny jest Craig Street, wówczas mający na swoim koncie „Blue Light ‘till Down” Cassandry Wilson, dzięki któremu zyskał sławę. W przyszłości będzie współproducentem jeszcze m.in. „Come Away With Me” Norah Jones, za którą dostanie statuetkę Grammy. Wśród muzyków w studiu przy fortepianie Lisa Coleman i gitarzysta Doyle Braham II – legenda instrumentu, leworęki, grający z gitarą zawieszoną jak dla praworęcznego, dzięki czemu osiąga bardzo specyficzne brzmienie, muzyk przede wszystkim kojarzony z Erikiem Claptonem, czy Rogerem Watersem, ale grający dosłownie ze wszystkimi, także z Erykah Badu. Mimo że to najbardziej emocjonalna płyta w całej karierze Ndegeocello od strony muzycznej i produkcyjnej – prawdziwy majstersztyk. W jakiejś recenzji przeczytałem: „nigdy jeszcze gorycz nie była tak słodka”. Prawda.

„Plantation Lullabies”, (Maverick, 1993)

10- krotnie była nominowana do nagrody Grammy.  Przez 21 lat, od swojego debiutu, co chwilę  zaskakuje  swoimi krążkami, tworząc muzykę wymykającą się wszelkim kwalifikacjom -  funk, soul,  r’n’b,  hip hop, pop, reggae,  jazz i rock. Przede wszystkim basistka. A także wokalistka, producentka, kompozytorka i autorka tekstów. Brzmienie jej basu usłyszycie m.in. na płytach Stones’ów i Madonny, Alanis Morisette czy Basement  Jaxx.  Na jej albumach zagrali bądź zaśpiewali Cassandra Wilson, Pat Metheny i Wayne Shorter. Umówmy się – nie jest artystką, która przyciąga niezliczone tłumy. Uwielbiają ją muzycy. Kiedy przyjdziecie na jej koncert zawsze będą tam muzycy.  Duuużo muzyków. Kochają ją też dziennikarze. I oczywiście wierni fani. Za co? Za kunszt, wiarygodność, nieprzewidywalność, wierność samej sobie.

Już 9 listopada w klubie Eter wystąpi jedna z największych indywidualności muzycznej sceny ostatnich kilkunastu lat, Meshell Ndegeocello. Z tej okazji w tym tygodniu przypominamy Wam 6 wybranych przez nas albumów artystki. Wszystko zaczęło się ponad 20 lat temu.

Ale od początku. Urodziła się w Berlinie w 1968 roku jako Meshell Lynn Johnson. Tam mieszkała do 5 roku życia. Jej ojciec był jednocześnie żołnierzem i saksofonistą. Kolejny przydział pokierował losy rodziny do Virgini. Meshell nie ma jeszcze 15 lat, kiedy regularnie występuje w waszyngtońskich klubach.  Gra oczywiście na basie z grupami, których nazwy dziś nic nikomu nie mówią -  Prophecy czy Little Benny And The Master. Tylko Rare Essence występują do dzisiaj, choć wątpię, by ktokolwiek z Was słyszał o tym muzycznym kolektywie znacznie lepiej dającym sobie radę na scenie niż w studiu. Meshelle na dobre zadomawia się w Nowym Jorku. Stara się o stałą pracę basistki w kilku zespołach, m.in. w Living Colur – bezskutecznie. W tym mniej więcej czasie pojawia się pseudonim „Ndegeocello”. Słowo pochodzi z języka suahili o oznacza „wolną jak ptak”.  Skoro nikt jej nie chce,  coraz częściej można ją obejrzeć w nowojorskich klubach występującą solo – bas, maszyna perkusyjna, klawisz. I jej głos. Wystarczy, żeby zrobić wrażenie.

Na początku lat 90-tych jest jedną z pierwszych artystek, z którą podpisuje kontrakt właśnie powstała firma płytowa Madonny, Maverick Records. Słowo „maverick” znaczy po angielsku tyle, co niezależny, nieszablonowy, niestereotypowy. I taki jest garnitur artystów nagrywających dla Madonny.  William Orbit, Deftons. Mihelle Branch i The Prodigy. W roku 1993, roku ukazania się debiutanckiego krążka Ndegeocello 1993 największym sukcesem komercyjnym firmy jest debiutancki album grunge’owej kapeli Candlebox. Największym sukcesem będzie dwa lata później trzeci w karierze, a pierwszy w barwach Mavericka, krążek kanadyjskiej artystki Alanis Morissette. „Jugged Little Pill” w Stanach pokryje się 16-krotną Platyną, a na świecie sprzeda się 33 miliony egzemplarzy.

W tej muzycznej wieży Babel jest też miejsce dla tak niezwykłej postaci jak Meshell.  Z Maverickiem spędzi następnych dziesięć lat wydając 5 albumów.  „Plantation Lullabies”, debiutancki album artystki, ukazał się 19 października 1993 roku. Już na tej płycie znajdziemy wiele cech charakterystycznych dla jej twórczości: perfekcyjne opanowanie instrumentu, niezwykły głos, muzyka zawieszona gdzieś między funkiem lat 70-tych a współczesnym hip hopem z odrobiną popu spod znaku Prince’a. Powinno się tutaj pojawić jeszcze jedno określenie – neo soul. Całość materiału została przez nią skomponowana, jest też autorką wszystkich tekstów. No właśnie -  teksty Meshell – bardzo osobiste, dotykające spraw rasizmu  - posłuchajcie o czym śpiewa w piosence „Soul On Ice” czy jej seksualności. Meshell swojego pierwszego syna, Solomona, który urodził się w 1989, przez kilka lat wychowywała wspólnie ze swoją partnerką, dziennikarką i społeczną aktywistką Rebeccą Walker. (Na maginesie – Rebecca jest córka Alice Walker, autorki głośnej książki „Kolor purpury”). Obecnie Meshell ma dwoje dzieci – wychowuje jej wraz z Alison Railey.

Współproducentem krążka był multiinstrumentalista najbardziej chyba znany ze współpracy ze Scritti Politti, David Gamson. Meshell na większości instrumentów zagrała sama, choć wśród muzyków przewijających się w studiu nie brakuje znaczących postaci. W trzech utworach słychać saksofon Joshua Redmana, na congach gra mistrz Lous Conte,   na gitarze gościnnie zagrał wybitny sideman i  lider Screaming Headless Torses, David Fiuczynski. W innych utworach brzmi gitara Wah Wah Watsona, dżentelmana, który wcześniej zagrał m.in. na 5 albumach Herbie Hancocka, „Off The Wall” Michaela Jacksona czy „Let’s Get it On”Marvina Gaye’a.  Ale przede wszystkim to płyta Meshell. Spójna, wyrazista, przemyślana.

Najbardziej popularnym utworem z albumu okazało się „If That’s Your Boyfriend”. To za nią uzyskała nominacje do nagrody Grammy w kategorii najlepsza piosenka R’N’B i najlepszy żeński wokal R’N’B. Była jeszcze nominacja w kategorii najlepszy album R’N’B.

Po latach całość materiału brzmi dalej świetnie nic nie tracąc ze swojej stanowczości i świeżości.

 

Peace Beyond Passion

Umowa zawarta z założoną przez Madonnę firmą Maverick zakładała nagranie pięciu albumów. W trzy lata po debiutanckim, świetnie przyjętym „Plantation Lullabies” Me'shell Ndegeocello nagrywa jedną ze swoich najlepszych płyt. Co więcej – wielu krytyków uważa, że wydana w czerwcu 1996 roku „Peace Beyond Passion” jest najlepszą płytą gwiazdy nadchodzącej Muzycznej Strefy Radia RAM.

Druga płyta Me'shell Ndegéocello to rzecz spokojniejsza, bardziej zmysłowa, świetnie brzmiąca jako całość. Niemal równa godzina muzyki prowadzonej przez gitarę basową, która nadaje bardzo funkowego brzmienia, które w połączeniu z soulowymi aranżacjami, daje efekt wyjątkowego r&b, które nie straciło nic od czasu premiery. Wydawnictwo docenili także słuchacze – było jednym z największych sukcesów komercyjnych artystki. Album był też nominowany do nagrody Grammy, w kategorii „Najlepszy Album R&B”.

Me’shell odpowiedzialna była oczywiście za gitarę basową, ale też gitarę, perkusję, pozostałe instrumenty perkusyjne, a także aranżacje. Na klawiszach zagrał funkowy weteran Billy Preston, a saksofon i pozostałe dęciaki przypadały świetnemu, pochodzącemu z Kalifornii jazzmanowi Joshua Redmanowi. Autorką większości kompozycji jest oczywiście Ndegeocello , ale znajdziemy tu też cover utworu Billa Whitersa „Who Is He (And What Is He to You)?”.

Początek drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych to czas wielkiej popularności Meshell Ndegeocello. Grywa wówczas z wieloma wybitnymi muzykami, a jej utwory pojawiają się na ścieżkach dźwiękowych do mniej lub bardziej kasowych hollywoodzkich produkcji. Jej wersja utworu „Poison Ivy” pojawia się na bardzo dobrym soundtracku do niezbyt udanego, ale popularnego filmu „Batman i Robin” Joela Schumachera z 1997 roku.

Singlami promującymi ten krążek były "Who Is He (And What Is He to You)?", "Leviticus: Faggot" I "Stay", a cała płyta, podobnie jak opisywana wczoraj przez Piotrka Bartysia debiutancka „Plantation Lullabies” ma się nadal świetnie, szczególnie w jesienne wieczory.

REKLAMA

To może Cię zainteresować