Zjawy i upiory na zimowe wieczory

Beata Maciejewska | Utworzono: 24.01.2014, 18:31 | Zmodyfikowano: 26.01.2014, 23:52
A|A|A

Fot. Wikipedia

Chyba że byli wrocławianami. Ci wszystko widzieli - krwawy deszcz, olbrzymy buszujące po krzakach, ogniste słupy na niebie, turecką galerę żeglującą w chmurach, garnki rosnące pod ziemią. Można owe dziwy podzielić z grubsza na trzy kategorie: interwencje sił nadprzyrodzonych w obronie miasta i jego mieszkańców, kara za grzechy i zapowiedź nieszczęść.

Najciekawsze są relacje z kategorii drugiej, bo przyjemnie patrzeć jak pokutują inni. We Wrocławiu samobójców i ludzi wyklętych chowano m.in. przy kościele św. Barbary (dzisiaj katedra prawosławna przy ul. św. Mikołaja) - w 1548 roku pogrzebano tu ściętego na Rynku Georga Liebeskinda, który zamordował karczmarza na ul. św. Mikołaja - w pobliżu kaplicy św. Getrudy i wokół świątyni Zbawiciela na Wygonie Świdnickim (pl. Kościuszki), ale także przy kościele św. Elżbiety (m.in. pogrzebano tu przywódców buntu z 1418 roku) i koło św. Krzysztofa. Wszędzie tam można teoretycznie spodziewać się duchów pokutujących. Ba, takie zjawy można spotkać nawet w katedrze, na co mamy świadectwa historyczne. 

Jeśli jeden z kanoników ma umrzeć, w dniu 22 stycznia (dzień śmierci św. Wincentego, patrona kapituły katedralnej) w katedrze zaczyna się horror. Strwożeni świadkowie zaklinali się, że słyszeli modły i śpiewy, choć kościół był pusty. Czasem przez nawę przesuwa się orszak pogrzebowy, a na katafalku pojawia się trumna.

„Śmierć nadchodzi, a nie wiesz, gdzie, kiedy i jak. Bóg jednak często daje znak. I dał. Gdy kanonik umrzeć miał, świątynia zadrżała, uderzył na trwogę dzwon, ponurej pieśni ton przeniknął katedry mur” - to fragment wiersza, który widniał na dwóch tablicach wmurowanych po obu stronach chóru w katedrze. Łaciński tekst podał niemiecki folklorysta Richard Kühnau.

Dusze pokutujące pojawiają się nie tylko w centrum miasta (choć wiadomo, że tam publika największa, straszyć przyjemniej), ale także na obrzeżach Wrocławia. O hrabiach von Forno z Leśnicy ludzie mówili tylko szeptem. Podobno zaprzedali się diabłu. Na Śląsk przywędrowali z Italii. Pisali się "conte di Forno" i pychą przewyższali samego Lucyfera. A najgorszy był Horatius. Piastował godność prezydenta Kamery, miał dom w Rynku i zamek w Leśnicy, który kupił w 1651 r. od rodziny wrocławskich patrycjuszy Hornigów. Z nikim się nie liczył. Służba zamkowa żyła w strachu przed jego napadami wściekłości. Lżył, policzkował, tłukł batem. Razu pewnego służącemu, który nalewał włoskie wino do srebrnego puchara, zadrżała ręka i płyn rozlał się na podłodze. Hrabia wpadł w taką furię, że krótki ozdobny nożyk, którym właśnie obierał gruszkę, wbił służącemu w brzuch. Zaczęła sikać krew, co jeszcze bardziej rozwścieczyło Horatiusa von Forno. Zawlókł służącego pod okno i wypchnął go na dziedziniec. Gdy w 1654 roku hrabia wreszcie przeniósł się na tamten świat (jego pogrzeb wzbudził konflikt w mieście, gdyż protestancka rada nie zezwalała katolikom publicznie grzebać zmarłych. Von Forno nie był jednak byle kim i władze miejskie poszły na kompromis - zezwolono na transport zwłok przez miasto, ale zasadnicze ceremonie odbyły się w kościele Na Piasku), wydawało się, że w Leśnicy nastanie spokój. Nic z tego, Horatius zaczął straszyć i ta pokuta była bardziej uciążliwa dla żywych mieszkańców miasta niż dla martwego hrabiego. 

Wampiry też Wrocław sobie upodobały. Kilka lat temu na cmentarzysku na Ołbinie archeolodzy znaleźli groby dwóch mężczyzn podejrzanych o słabość do ludzkiej krwi. W jednym grobie umieszczono cegłę nad głową zmarłego, a w drugim położono kilka dużych kamieni na kości miednicy. Tak jakby próbowano przygwoździć zmarłego do ziemi. Łagodnie postąpiono, bo często zwłokom odrąbywano głowę, ręce i nogi, spalić je i rzucić popioły na płynącą wodę. Podobno wampirzym napadom zapobiegał także krzemień lub modlitewnik o twardych, najlepiej drewnianych okładkach włożony nieboszczykowi między zęby. Pewnym sposobem było też przebijanie serca kołkiem z drzewa lipowego.

Jedna z wrocławskich legend opowiada o takiej rozprawie z upiorem. Było to w 1517 roku. W mieście wybuchła wielka zaraza. Ludzie marli jak muchy. Wówczas to rozeszła się wieść, że zarazę sprowadził czarami zmarły wtedy owczarz z Muchoboru Wielkiego. Rozkopano jego grób i wydobyto ciało. Nagie. Nie tylko nie widać było na nim śladów rozkładu, ale wyglądało nawet młodziej i zdrowiej niż za życia. Tylko w ustach tkwiły strzępy jakichś szmat zbroczone świeżą krwią. Mądry starzec poradził, żeby owczarzowi odciąć głowę grabarską łopatą i pogrzebać poza cmentarzem. Okaleczony upiór przestał ludzi straszyć!

Beata Maciejewska, Gazeta Wyborcza




 

REKLAMA