Zniewolony (Recenzja filmu)

Jan Pelczar | Utworzono: 16.01.2014, 11:27 | Zmodyfikowano: 16.01.2014, 14:17
A|A|A

Dziś w Los Angeles przedstawiono oscarowe nominacje. Dziewięć z nich dostał film Zniewolony. Najwięcej szans na statuetki Oscarów mają American Hustle i Grawitacja.

„12 Years a Slave” to bardzo dobre, zdyscyplinowane i poruszające dzieło, opowiadające nieznaną mi wcześniej historię Solomona Northupa. Wolny Afroamerykanin, który w 1841 został porwany i sprzedany na targu niewolników, na plantacjach spędził tytułowe dwanaście lat. Film pokazuje nam urywki, ale doskonale oddające zmęczenie, znużenie, a przede wszystkim nie szczędzące szczegółów psychicznych i fizycznych tortur. Scenariusz oparto na wspomnieniach samego Northupa.

Oglądając „12 Years a Slave” zdziwiony byłem jedynie faktem, że Steve McQueen wyreżyserował tak klasycznie opowiedziany film. Po „Głodzie” i „Wstydzie” moje oczekiwania były inne. Nie wyższe, nie mniejsze, po prostu inne. Nie spodziewałem się wiernej historii opowieści o niewolnictwie rok po „Django”. Czułem się tak, jakby dobre wojenne kino wpuszczono na ekrany rok po „Bękartach wojny”. Film McQueena idzie jednak dalej, w bezprecedensowy sposób obrazuje skalę tortur, jakim poddawano niewolników w Stanach Zjednoczonych. Użycie hollywoodzkich środków wyrazu i jednoczesne odarcie scenariusza z mitów, które narosły wokół niewolnictwa także za sprawą kina, pozwala na wyraźne ukazanie, że Afroamerykanie byli ofiarami zorganizowanego systemu. W „Zniewolonym” nie ma wesołych i pogodzonych z losem niewolników, ludzkich panów i miłości, która zrzuca kajdany. Studium zniewolenia każe się zastanowić również nad współczesnymi formami niewolnictwa. Według wielu krytyków McQueen zrobił najlepszy film o niewolnictwie.

Muzyka Hansa Zimmera i zdjęcia Seana Bobitta to dokonania, których nie powstydziłby się w swoich esejach o Ameryce Paul Thomas Anderson. Chiwetel Ejiofor budzi współczucie swoją kreacją ofiary, dzielnego człowieka, sprowadzonego do parteru.  Benedict Cumberbatch, Paul Dano, Michael Fassbender i Paul Giamatti pokazują kolejne odsłony i motywacje okrucieństwa. Najsłabiej na ich tle wypada Brad Pitt, dzięki wsparciu produkcyjnemu którego  film powstał. Sezon nagród wypromuje inną postać z drugiego planu: rewelacyjną debiutantkę Lupitę Nyong’o, która rolą Patsy nie daje o sobie zapomnieć. Jej bohaterce banalne zło wyrządziło najgłębszą krzywdę. Na pierwszym planie pozostaje jednak Ejiofor jako Solomon Northup – przyglądamy się empatycznie losom skrzywdzonej jednostjki, ale zdajemy sobie sprawę, że skupia się w niej cała krzywda wyrządzona przez niewolnictwo milionom.

W otoczeniu głównego bohatera próbujemy zaś rozpoznać grzechy amerykańskiej przeszłości i teraźniejszości. Czy sam fakt, że Northup urodził się jako wolny człowiek, powoduje, że współczujemy mu bardziej? Czy urodzeni w niewoli mają od początku do końca mniejsze szanse na uzyskanie naszej empatii? To tylko jedno z pytań, które przynosi film McQueena. Dramat i tortura okrutnego procederu obserwowane są od środka przez człowieka, którego psychika, intelekt i ciało pamiętały o życiu na wolności. Jemu samo przetrwanie nie wystarcza. Dziwne, że dopiero teraz sięgnięto po to świadectwo. Dzięki temu, że reszta nie chciała. Steve McQueen może stać się pierwszym czarnoskórym nagrodzonym Oscarem za reżyserię. I pierwszym, który dostanie taką statuetkę jako obecny laureat nagrody Turnera. Na drodze stoi – tylko i aż – Grawitacja.

McQueen trzyma się ziemi twardo, nie ulega pokusie moralizowania, fantazjowania i budowania metafor. Przekazuje świadectwo, opowiada o tyranii, niesprawiedliwości, złu, bezradności i odwracaniu wzroku. „Zniewolony” – film trudny w odbiorze, ale potrzebny. O jednostce, polityce, historii i społeczeństwie. I paradoksalnie najjaśniejszy w karierze McQueena.

Najbliższe pokazy przedpremierowe Zniewolonego w najbliższy weekend w DCF.

REKLAMA