"W imię" (Recenzja filmu)

Jan Pelczar | Utworzono: 18.09.2013, 10:47
A|A|A

Nie można przejść obojętnie obok słów szefa Berlinale, który uznał „W imię” za aktualny komentarz do sytuacji w kościele. Najmocniej widać to w scenie, gdy zakochany ksiądz próbuje się wyspowiadać. Kościół jest zamknięty. Sprzątająca go kobieta mówi tylko, że nie można się wyspowiadać właśnie z tej przyczyny – „bo jest sprzątanie”. „A gdzie jest ksiądz?”. „Ksiądz jest zajęty”. Przypomniała mi się przy tej scenie noc po śmierci Jana Pawła II, spędzona na dyżurze w radiu. Jeden z reporterów nadał korespondencję o zszokowanych wrocławianach, którzy przyszli do jednego z najczęściej odwiedzanych kościołów, by się pomodlić. Proboszcz nakazał, by drzwi świątyni pozostały zamknięte. Powód był prozaiczny: chciał się wyspać. Wyczucie chwili księdza było charakterystyczne dla wielu zachowań, którym świadkujemy w polskim kościele od lat. Poza tą jedną sceną „W imię” unika publicystycznego tonu, delikatnie obchodzi się również z problemem celibatu i seksualnego tabu wokół księży.

Małgorzata Szumowska nie opowiadała się jednak po żadnej ze stron, a różnicę pomiędzy swoim bohaterem a autorami kościelnych skandali wypowiedziała dosadnymi słowami księdza Adama: „Nie jestem pedofilem, jestem pedałem...”. Kwestia, która mogłaby zabrzmieć fatalnie w wykonaniu Andrzeja Chyry, brzmi przejmująco. Jego rola jest największą zaletą filmu, wynosi go poziom wyżej, pozwala wgłębić się w tragiczną sytuację księdza. Skazanego na samotność, niepewnego siebie, poszukującego bliskości, czułości i dotyku, zagubionego wśród własnych słabości. Największe wrażenie zrobiła na mnie scena osobistego kazania, wygłaszanego przez filmowego duchownego. Wspomina on moment, w którym poczuł powołanie. Miał 21 lat, poczuł obecność ducha zmarłego ojca i zepsucie własnej duszy.

„W samym środku naszej istoty jest punkt nicości, do którego dostęp ma tylko bóg, dzięki temu jesteśmy równi. W każdym z nas jest iskra świętości” – głosi ksiądz Adam. Gdy zaczynamy chadzać jego ścieżkami, okazuje się, że powracające lęki i namiętności nie są wcale nawrotem zepsucia. Przecież tak samo samotna i łaknąca miłości jest Ewa, grana w filmie przez Maję Ostaszewską, i jej mąż, wykreowany przez Łukasza Simlata, tworzącego całą galerią swoich ról z ostatnich miesięcy konsekwentny portret mężczyzny rozczarowanego polską rzeczywistością. „W imię” nieco ową rzeczywistość odczarowuje, nie tylko ładnymi zdjęciami, ale i kostiumami. Ksiądz Adam i chłopcy na Mazurach mają osobliwe upodobanie do piłkarskich koszulek. Może i nie ma w tym nic dziwnego, jako pokutę zadaje się tu bieganie.

Biegnącego w lesie Adama oglądamy już w początkowej scenie. Obserwujemy z dystansu jego ładny dres, modne słuchawki, wszystko przy dźwiękach efektownej muzyki, w estetycznych kadrach Michała Englerta przypomina trochę wielkomiejskich bohaterów z licznych w ostatnim czasie dramatów o miłości gejowskiej. Wspólnym mianownikiem „W imię” oraz „Płynących wieżowców” i „Siły przyciągania” stają się sceny biegania, ucieczki od niepewności ducha w ćwiczenie ciała. A poza tym brak seksualnego rozróżniania. Osiem lat minęło od „Tajemnicy Brokeback Mountain” – homoseksualiści nie potrzebują etykiet i fetyszy, ich orientacja schodzi z pierwszego planu. Liczy się dramat ludzki, skłonności na równi z kolorem skóry i wyznawaną religią to czynniki drugorzędne. Miłość i samotność rozmawiają uniwersalnym językiem. W Polsce, kraju homogenicznym, pozbawionym multikulturowej różnorodności nie było to do tej pory oczywiste. Za sprawą filmów Szumowskiej i Tomasza Wasilewskiego przechodzimy krok dalej. Niestety nie wspinamy się na najwyższe piętro.

Na historię księdza Adama, który zakochuje się w chłopaku z mazurskiej wioski, najbardziej lubię patrzeć przez okno na kondygnacji otwartej dla jednej zaledwie sceny. Bieg w polu kukurydzy wydaje się wzięty z innego filmu, z lepszego kina, a mógłby stanowić fundament całej historii o poszukiwaniu własnej natury, ujścia dla pragnień, definiowania na nowo swojej męskości, pędu do nowego miejsca. Zostaje z tego jedynie mgnienie, z pola kukurydzy wracamy między lepiej znane zabudowania. Krajobraz wiejsko-kościelny, ubarwiony nie przebierającą w słownictwie trudną młodzieżą. Pośród chłopaków, których nie sposób odróżnić od naturszczyków, jest Tomasz Schuchardt. On patrzy z ekranu z największym magnetyzmem, między nim a księdzem Adamem jest największa chemia. Scenariusz każe nam jednak uwierzyć w miłość pomiędzy bohaterem Chyry a Dynią, granym przez Mateusza Kościukiewicza. W obsadzaniu własnego partnera w filmie nie ma żadnej nowości, w wielu niepotrzebnych scenach poświęconych samemu Dyni widać jednak słabość reżyserki. Możliwe zresztą, że wcale nie znam się na kinie, skoro największe wady „W imię” widziałem właśnie w pomysłach reżyserskich, nie w scenariuszu napisanym przez Szumowską do spółki z autorem zdjęć, przy konsultacji literackiej Szczepana Twardocha. Reżyserię nagrodziło jury w Gdyni, tegoroczny werdykt okraszając jeszcze kilkoma niezrozumiałymi dla mnie decyzjami, z wyróżnianiem „Bejbi Blues” na czele.

Zabawne przy tym, że „W imię” uczy, by do własnych ocen też się nie przyzwyczajać. Tak jak do każdej emocji. „Co dzień umieramy i rodzimy się na nowo. Dochodzi nas zwątpienie, to, co było dla nas kiedyś ważne, staje się miałkie, a to, co kochaliśmy, odrzuca nas. I ten cierpiący człowiek buntuje się. Jego prawo. Walczy, ucieka”. Bieganie z początkowej sceny znajduje uzasadnienie. Ksiądz Adam w chwili słabości błaga po prostu: „Niech mnie tak nie przenoszą, bo ja też się przyzwyczajam i jest mi smutno”. Sprowadza to „W imię” z poziomu metafor do banalnego dramatu ludzkich emocji, ale film zyskuje na autentyczności. Zaś dzięki Andrzejowi Chyrze może poruszyć nawet tych, którzy w ekranową miłość nie uwierzą.

REKLAMA