Kochankowie z księżyca (Recenzja)

Jan Pelczar | Utworzono: 28.11.2012, 07:26 | Zmodyfikowano: 28.11.2012, 07:26
A|A|A

fot. mat. prasowe

Jako reżyser Wes Anderson jest mistrzem kompozycji. Poszczególne elementy swoich obrazów pokazuje nam najpierw osobno, na przykład na zbliżeniach, z opisem narratora spoza kadru. A potem łączy je. W taki sam sposób zaczyna swój najnowszy film, przedstawiając młodzieżową orkiestrę – instrument po instrumencie. Na koniec odda zaś hołd, podsumowując w identycznej manierze orkiestrę kompozytora ścieżki dźwiękowej filmu. Alexandre Desplat ma na koncie wiele przepięknych ilustracji muzycznych („Królowa”, „Malowany welon”), ale dopiero u Wesa Andersona, słynącego ze starannego łączenia nastroju dźwiękowego z wizualnym, rozkwita melancholijnym pięknem w pełnej skali. Pierwszą wprawę mieli współpracując przy „Fantastycznym Panu Lisie”. Recenzja „Moonrise Kingdom” zasługuje już na tytuł „Fantastyczny Pan Anderson”.

Anderson zestawia muzykę Desplat z kompozycjami Henry’ego Purcella i Benjamina Brittena. Uwerturę pierwszego w transkrypcji drugiego ćwiczy w szkolnej orkiestrze nastoletnia Suzy. Na jednym z koncertów zakochuje się w niej osierocony Sam. Odległe młodzieńcze byty znajdą pierwsze połączenie, a o następne postarają się w przedziwnych, jak to u Andersona, okolicznościach, datowanych na lato 1965 roku. Dwa lata wcześniej zginął Kennedy, rewolucja seksualna nie dotarła jeszcze do wielu zakątków Ameryki. Oczekiwanie na sztorm i przemianę, walka o nowe miejsce w społeczności – to wrażenie powraca w serii spokojnych obrazów, składających się na czarną komedię o młodzieńczej miłości.

U mieszkającego w Paryżu Amerykanina pierwsze wspólne kadry, które łączą dotychczas obserwowane osobno elementy, przywodzą na myśl zatrzymane w czasie martwe natury i zbiorowe portrety. Wszystko pasuje do siebie idealnie, jakby od dawna było częścią jednego wszechświata, a Anderson nie był żadnym twórcą i kreatorem, a poszukiwaczem i odkrywcą. Jest coś antropologicznego i etnograficznego w jego fabułach, to rodzaj pastelowych dokumentów. Kino prawdy, ale nie tej łatwo dostrzegalnej, zewnętrznej. Autora „Genialnego klanu” i „Rushmore” bardziej interesuje to, co kryje się we wnętrzu jego bohaterów, definiuje ich, a co chcieliby ukryć. Wszelkie przejawy ekscentryczności, natręctw i przyzwyczajeń są mile widziane. Nawet uniformizacja przybiera tu formy szalone i dalekie od mundurkowego gwałtu na estetyczności. Z kostiumów w filmach Andersona można budować ikony i kanony. Jeśli go znacie, to na widok czarnego dresu i białych skarpet Bruce'a Willisa od razu pomyślicie o Benie Stillerze i rodzinie Tennenbaumów.

W „Moonrise Kingdom” Willis gra policjanta z wyspy, patroluje filmowy drugi plan, zamieszkany przez innych dorosłych – małżeńską stagnację uosabiają tu idealnie Frances McDormand i Bill Murray. Możemy się domyślać romansu żony z policjantem, ale niewiele jest w sugerowanych schadzkach romantyzmu. To raczej kwestia nudy, wygody i przypadku. Zupełnie inaczej rzecz się ma z pierwszoplanowymi bohaterami – parą nastolatków, która w lecie, przed nadejściem spodziewanego huraganu, postanawia uciec i przeżyć miłosną przygodę.

Ta relacja jest w wielu miejscach i momentach bardziej dorosła od każdego zachowania, które możemy w „Kochankach z księżyca” podglądnąć u rodziców, nadzorców i wychowawców. I nie zmieniają oceny wystrzałowe epizody Tildy Swinton i Harveya Keitela. A grający główne role Kara Hayward i Jared Gilman są tak młodzi, że maszynę do pisania pierwszy raz zobaczyli dopiero na planie filmu. Musieli się z nią zaprzyjaźnić, bo ich bohaterowie to staroświecka młodzież. Piszą do siebie listy, czytają posępne książki z pięknymi ilustracjami (osobny rozdział można by napisać ze sposobu, w jaki Anderson zaprojektował ich okładki), wybierają się na wyprawę z traperską skrupulatnością. Sam, który namawia Suzy na ucieczkę, tuż przed nadejściem potężnego huraganu nad niewielką wyspę, jest skautem. Harcerski świat wyprasowanych mundurów, uporządkowanych namiotów, odznaczonych sprawności i apaszek Anderson pokazał z pomocą autora zdjęć Roberta D.Yeomana, scenograficznego trio i polskiej kostiumolog Kasi Walickiej-Maimone.

Zrobili to z takim poczuciem stylu, że wstąpienie do harcerskiej drużyny powinno stać się po premierze supermodne. Powołałoby to do życia fantazję istnienia w świecie przedstawionym przez Wesa. Skoro tłumy turystów jeżdżą do Nowej Zelandii, by zwizytować miejsca, po których łaziły wirtualne hobbity u Petera Jacksona, to, dlaczego nikt nie stworzył jeszcze biura podróży, obwożącego po lądach z wyobraźni Wesa Andersona? Na wyspie, dla której jest Prosperem, mieści się obóz harcerski Sama, komisariat, domostwo Suzy, latarnia morska ze snów. Drużynowy grany przez Edwarda Nortona próbuje utrzymać w tym świecie porządek przynależny rzeczywistości i ponosi porażkę. Staje się paradoksalnie najbardziej groteskową postacią. U Fantastycznego Pana Andersona wszystko jest możliwe – w „Kochankach z księżyca” daje nam siłę pierwszego pocałunku.

REKLAMA