MIŁOŚĆ ****** (Recenzja filmu)

Jan Pelczar | Utworzono: 07.11.2012, 09:21 | Zmodyfikowano: 07.11.2012, 09:21
A|A|A

Kameralne arcydzieło. Fani Michaela Hanekego powiedzą, że to nie jest jego najlepszy film i będą mieli rację. Nie stoi to jednak w sprzeczności z werdyktem krytyków i jurorów, którzy uznali „Miłość” za obraz równoważny z wielkimi dziełami literatury. Georges i Anna tworzą związek, który stanowi jedność, nie potrzebuje świata zewnętrznego, a jako taki organizm należy do przeszłości – nie zdarza się dzisiaj, przychodzi z wczoraj. Pokazują to dobitnie filmy o miłości tworzone współcześnie przez twórców od Hanekego o lata młodszych – by wymienić „Wstyd”, „Na zawsze Laurence”, nawet „Jeszcze dłuższe zaręczyny”. 70-letni Austriak chciał nakręcić love story na miarę własnego pokolenia, dotykając tabu kina popularnego – starości i śmierci. Wystawia widza na osobiste i bolesne doświadczenia głównych bohaterów, przechodzi na pozycję klasyka. Filmowanie bohaterów w jednym mieszkaniu sugerowałoby teatralność całości. Mistrz Haneke kieruje kamerą i montażem w sposób genialny – scena karmienia na przykład rozgrywa się z jednej strony melodramatycznie, z drugiej przesuwa widza na skraj fotela, niczym hitchcockowski thriller. 

„Miłość” wpisuje się w historię kina genialnymi kreacjami aktorskimi. Emmanuelle Riva i Jean-Louis Trintignant dostali w Cannes zasłużone nagrody aktorskie. Riva była jak księżniczka z bajki, gdy 50 lat temu prezentowała na tym samym festiwalu słynny film ze swoim udziałem „Hiroszima, moja miłość”. Dla wielu kinomanów zniknęła potem z rejestru, jak gdyby kontynuowała długą i szczęśliwą karierę bez uniesień. Grała m.in. u Kieślowskiego i Melville'a, ale żadna ze znakomitych kreacji nie miała siły i prawdy ostatnich dni Anny z „Miłości”. Riva składa widzom ofiarę ze swojej kreacji. Pierwsze uderzenie ciepła przychodzi wraz ze sceną, w której jej bohaterka przestaje reagować na otoczenie, nie słyszy dźwięków. Po chwili nic nie pamięta, dziwi się zaniepokojonemu mężowi. To pierwszy sygnał, że szczęśliwe życie kochającej się pary powoli dobiega końca. Bólu uczestniczenia i współuczestniczenia w procesie odchodzenia nie złagodzi nic. Haneke unika rozpraszania widza pobocznymi wątkami, dodatkowymi kontekstami. Nawet córka (grana najoszczędniej jak można przez Isabelle Huppert) nie ma z nimi wielkiego kontaktu. Żyją dostatnio, w centrum Paryża, nie dotyczą ich kwestie społeczne, nawet temat eutanazji można wywołać dopiero po namyśle, bardziej jako skutek uboczny.

Sensacja, przekonania – to pozostaje na drugim planie. O tym, że Anna umrze i jak się to dokona, wiemy od początku, od sceny otwarcia. Haneke tym razem nie prowadzi z publicznością funny games, nic nie pozostaje ukryte, ale napięcie odczuwamy w każdej scenie, oczekując niejako wyprawy na siódmy kontynent. Liczy się każdy gest, każda codzienna czynność. Najważniejsza jest tytułowa miłość. Zamiast seksu mamy intymność opieki paliatywnej. W takim kontakcie i dotyku nie brakuje czułości, jest też pole do napięć oraz iskra dla kłótni i upokorzeń. Strażnikiem relacji kinomanów z ekranową parą staje się Trintignant. Jego Georges towarzyszy w cierpieniu ukochanej, ale musi też stawić czoła oczekiwaniom świata zewnętrznego. Zamiast ze śmiercią, zatańczy przed nami z gołębiem. Symboliczna scena, widać w niej geniusz twórcy filmu. Haneke potrafi banalne zdarzenie przekuć w ekranowe zjawisko, dotykające lęków i oczekiwań, wniesionych na salę kinową przez widzów. Georges i Anna są jednymi z nas, po raz pierwszy widzimy ich, gdy zasiadają na widowni sali koncertowej. Muzyka Schuberta będzie towarzyszyć obrazowi w kolejnych dniach, kiedy choroba wystawi bohaterów na próbę. Ich uczucia, relacje zostają na pierwszym planie do końca. Autor „Białej wstążki” porzuca dla nich społeczne i cywilizacyjne diagnozy.

REKLAMA