RAJ: MIŁOŚĆ ***** (Recenzja)

Jan Pelczar | Utworzono: 06.09.2012, 12:53 | Zmodyfikowano: 07.09.2012, 10:00
A|A|A

W sekwencji otwierającej „Raj: Miłość” główna bohaterka stoi na tle fototapety z palmami i morzem. I obserwuje, jak jej upośledzeni podopieczni rozbijają się w wesołym miasteczku samochodzikami. Krzyki, wrzaski, zderzenia. Zabawa dzieci, anielska cierpliwość opiekunki. A po chwili pakowanie w pośpiechu na wakacje, by dotrzeć do raju z fototapety. Czyż Teresa na niego nie zasłużyła? Zostawia co prawda córkę u rodziny, gdzie mania na tle porządku może być kłopotliwa, nawet jak na austriackie standardy, ale jedzie przecież poszukiwać nie tylko słońca, a przede wszystkim bliskości drugiego człowieka. Skoro otoczenie jest zbyt chłodne, podzielone i uporządkowane, to może uda się w Afryce, która wygląda w folderach jak kraina szczęśliwości. Przynajmniej na odgrodzonych od reszty świata plażach, w kurortach, przy basenach, tam gdzie wypoczywa przybysz z lepszego kontynentu.

Teresa zamiast raju znajdzie w Kenii piekło. Słowa Hakuna matata powracać będą jak złowieszczy refren, w depresję wpędzi już sam widok szeregu nachalnych sprzedawców pamiątek. Ustawiają się w rządku, naprzeciwko leżaków. Przypominają żebraków, a naprzeciwko nich smażą się w słońcu opasłe europejskie ciała. Ulrich Seidl w jednym ujęciu zadaje wszystkie pytania o współczesne formy kolonializmu, skutki uboczne turystycznego przemysłu masowego oraz podłoże seks-turystyki. Beznamiętnie przedstawia również gry i zabawy z miejsc egzotycznych: rasistowskie zabawy językowe, beznadziejne konkursy na plaży, tandetny folklor ze świetlicy. W tej sztucznej rzeczywistości, która udaje naturę nawiązywane są łamaną angielszczyzną pseudo-romanse, podsycane spodziewaną wymianą gotówkową, uczłowieczane winem palmowym. Pokoje na godziny z przygotowanym kondomem lub prywatne pomieszczenie w domu, pośrodku wioski, ale chwilowo bez żony i reszty rodziny. Niektórzy bohaterowie „Raju: Miłości” po prostu odtwarzają na ekranie swoje życie.

Współpraca Ulricha Seidla z wybitnymi operatorami (Wolfgangiem Thalerem i Edwardem Lachmanem) pozwala ustawiać bohaterów-naturszczyków w malarskich kadrach. Zaciera się granica między fabułą i dokumentem, kamera znów sunie wokół osób dramatu statycznie i powoli, ale kompozycja budowana jest z dyscypliną mistrzowską. Podobnie jak cała galeria wizualnych żartów, zbudowanych na ustawieniu kamery lub miejscu postawienie montażowego cięcia. Seidl nie pozwala sobie na chwyty schlebiające publiczności, które można jeszcze wytknąć gdzieniegdzie Michaelowi Glawoggerowi w „Chwała dziwkom”. Obaj tworzyli wspólnie filmy dokumentalne, które nazywano bezlitosnymi i okrutnymi dla widza. A Seidl po prostu konsekwentnie rejestrował rzeczywistość, bez upiększeń i stylizacji. W „Raju: Miłości” postępuje identycznie. I znów zbiera cięgi za to, że rzekomo nie lubi swoich bohaterów, kpi z nich, spiętrza wady ludzkości w potężnych ciałach, których niedoskonałości z lubością obnaża. Wydaje mi się to niezrozumieniem koncepcji reżysera. Seidl podpatruje swoich bohaterów przede wszystkim w samotności, nie poddaje ich upokorzeniom bezmyślnie. I to scena z pustym łóżkiem, bezradnością kobiety złaknionej bliskości i dotyku działa najmocniej. Nie seksualne orgie turystek z chłopcami, których towarzystwo i ciało można kupić. Piorunujący efekt osiąga Seidl dzięki odważnej kreacji aktorskiej Margarate Tiesel, doświadczonej aktorki teatralnej. Znów przełamuje seksualne tabu. Sprawia, że recenzenci zadają pytania o kanony piękna, o wiek i wygląd seksualności. Dla jednych jego działanie będzie zacieraniem kolejnej linii: między niegrzeczną fabułą, a dokumentem pornograficznym. W świecie bez sprecyzowanych definicji czuje się najlepiej, bo może zadawać pytania, widzom pozostawiając niespokojną, niewygodną, bolesną drogę do odpowiedzi.

Neokolonializm badał już na gruncie europejskim. Było pogranicze w „Spodziewanych stratach”, kontrakt małżeński w „Ostatnich prawdziwych mężczyzn” oraz „Import Export” ze stopniową degradacją międzynarodową i międzyludzką. Dlaczego w „Raju” miałoby być inaczej? Tam również mieszkają i przyjeżdżają ludzie, w podobny sposób testują wzajemne granice. Na widok kamery zaczynają odgrywać role. Chcą zbudować lepszy wizerunek, robią wrażenie żałosne i smutne. Nie grzeszą przy tym w żaden sposób, zdążają po akceptację. W swojej kulturze są na marginesie, jako turystyki poszukują tego, co zabiera im miłość w domu: młodości, urody, potencji, tężyzny. Przygoda zamienia się w torturę, romans w transakcję, a niesłabnące popyt i podaż zmieniają rajskie ostępy w miejsca psychofizycznego wyzysku.

O międzyludzkiej degradacji poprzez wzajemne upokorzenia oraz związku samotności ze współczesnym kolonializmem nie dowiemy się od Austriaka wiele nowego. Zarzut o wtórność byłby przy tym głęboko niesprawiedliwy. Seidl wykuwa swoje dzieło sztuki w świecie cynizmu, nieco w stylu Michela Houellebecqa. Ustawianie ujęć z naturszczykami, których codzienność niewiele odbiega od scen z filmu, negocjowanie kolejnych stawek ze statystami, traktującymi ekipę filmową jako jeszcze jedno źródło zysku – praca na planie była tak owocna, że zarys scenariusza jednego filmu zmienił się w trylogię. Drugą część, z podtytułem „Wiara” miała właśnie premierę w Wenecji. Dostaję pocztówkę elektroniczną, prosto z vaporetto. Tym razem nie ma fototapety, ale natura sztuki filmowej Seidla się nie zmieniła. Czytam: „Film o tym, że kobiecie łatwiej jest kochać Jezusa na krzyżu niż męża kalekę. Nie czuję w tym pogardy dla wiary, wyśmiania dewotki, tylko fałszywych powodów wiary. I erotyzmu jako podstawy prywatnego kultu. W żywym otoczeniu, bohater dokumentu Miłośnik biustów pan Rupnik przeistacza się w fabularny charakter. Dla mnie to bardziej o miłości czy jej braku, nie o wierze”. Wierzę autorce pocztówki, byłem z nią lata temu w Wiedniu. Na Praterze też był taki plastikowy jarmark, jak w kenijskim kurorcie. Dla mnie to świadectwo, że wszędzie i wciąż ludzie chcą po prostu kupować złudzenia, nie wystarczy nam zaćmienie słońca. Chcielibyśmy cudu codziennie.

REKLAMA