ROMAN POLAŃSKI *** Recenzja

Jan Pelczar | Utworzono: 30.05.2012, 08:30 | Zmodyfikowano: 30.05.2012, 08:30
A|A|A

Dopiero po Planete + Doc Festivalu, skupiającym najciekawsze filmy dokumentalne z całego świata, zdołałem wybrać się do kina na dokument zatytułowany po prostu „Roman Polański”. Zderzenie filmowego zwierzenia słynnego reżysera z obrazami, które można było oglądać przez ponad tydzień w Dolnośląskim Centrum Filmowym wypadło na zdecydowaną niekorzyść pojedynczego wyznania.

Nie gra tu roli fakt samych słów Polańskiego, czy sympatii widza do osoby reżysera lub samej jego twórczości. Dla wielbicieli obowiązkowy jest i film i towarzyszące mu artykuły, m.in pierwszy od lat wywiad reżysera dla polskiej prasy. Obowiązkowość nie przechodzi tym razem w jakość. W rozmowie z dziennikarką Polański nie chciał wracać do słów wypowiedzianych przed kamerą, które miały go wiele kosztować. Fakt, w kilku ujęciach oglądamy twórcę poruszonego, ze łzami w oczach, ale nie oznacza to, że autorzy dokumentu wykorzystali najbardziej dramatyczne fragmenty. Z ich relacji wynika, że zdjęcia czasem przerywano, a Polański wybiegał ze łzami w oczach.

W rozmowie ze swoim wieloletnim przyjacielem, producentem filmowym Andrew Braunsbergiem, który prowadzi wywiad, Polański nie powiedział niczego, co nie znalazłoby się w wydanej przed laty autobiografii. Nie ogląda się tej rozmowy źle, bo rozmawia ze sobą dwóch inteligentnych mężczyzn w sile wieku. Pytający jest jak krzyżówka Steve’a Coogana i Michaela Sheena. Odpowiadający to postać wymykająca się definicjom, jedyna w swoim rodzaju. Autor filmu, mistrz relacji z planów zdjęciowych, Laurent Bouzerau nie potrafił wykorzystać tego zderzenia. Miał niezwykły potencjał, ale przykroił go do przeciętności.

Nie będę tu przypominał wszystkich dramatów i kolei losu Romana Polańskiego, filmowych sukcesów, ogólnoświatowych sensacji i skandali. W filmie pojawiają się wszystkie, a kulminacją jest areszt domowy w Gstaad. Wtedy powstała pierwsza część dokumentu. Zrealizowano go w telewizyjnej konwencji. Polański wspomina chronologicznie, a twórcy niektóre fragmenty ilustrują ujęciami z jego kolejnych filmów. Niestety ilustrują bardzo dosłownie. Po materiały archiwalne również sięgają w sposób oczywisty. Film z błogosławieństwem Polańskiego nie ma siły, którą przykuwał do ekranu dokument Mariny Zenovich, definiujący reżysera już w tytule, jako ściganego i pożądanego.

Najciekawszy, ale i smutny jest moment, w którym realizatorzy odwiedzają bohatera z kamerą już po uchyleniu aresztu. Można odnieść wrażenie, że Polański oderwał się od rzeczywistości, skoro w jakiś sposób usiłuje zestawić samotność i izolację z luksusowej willi z samotnością i oderwaniem od rodziny w krakowskim getcie. Na domiar złego udziela odpowiedzi na pytanie godne jedynie egzaltowanych telewizyjnych talk-shows. I okazuje się, że na grobie chciałby położyć sobie puszkę z filmem „Pianista”. Najgorszą karą, jaka spotka Polańskiego za autoryzowanie dokumentu będzie właśnie moment, który nadejdzie nieuchronnie po jego śmierci. Stacje telewizyjne na całym świecie wyemitują wtedy pozbawiony większego wyrazu film „Roman Polański” zamiast jednego z wciskających w fotel dzieł geniusza kina.

Film „Roman Polański” oddziaływać może jedynie przez filtr osobisty. I rzeczywiście, mimo zastrzeżeń wobec dokumentu, sam reżyser stał się mi po tym seansie znów odrobinę bliższy. To jednak kwestia pewnej zbieżności, przypadku. Jest fragment, w którym Polański wspomina swojego przyjaciela z getta, z lat dzieciństwa. Mówi, że od tego chłopca nauczył się właściwie wszystkiego, a był to kolega parę lat starszy i niesłychanie utalentowany. Wiadomość o jego śmierci jest do dziś jedną z najboleśniejszych chwil z tak dramatycznej przeszłości. Ale jednocześnie samo wspomnienie wyjątkowej postaci z młodości wywołuje uśmiech, który rozumiem doskonale. Przyjaciel Polańskiego miał na imię Paweł.

REKLAMA