Ukrywam Roberta Kubicę

Radio RAM | Utworzono: 21.11.2007, 19:49 | Zmodyfikowano: 21.11.2007, 19:59
A|A|A

fot. Marcin Osman ("Polska - Gazeta Wrocławska")

Ile przepisów Pan złamał, jadąc do nas?

- Żadnego. Nie płacę mandatów, bo nigdy nie przekraczam prędkości.

Jasne. Pan, rajdowiec?

- No dobrze, czasami, ale bardzo rzadko zdarza mi się "po cywilu" gdzieś spieszyć. Ale nawet wtedy jadę przepisowo. Mam tyle możliwości wyżycia się podczas zawodów, testów i treningów, że później wolna jazda sprawia mi przyjemność.

Czyli zero punktów karnych na koncie?

- Zero. Raz zatrzymał mnie policjant i mówi: "O, panie Kuchar, ale ten dowodzik to ja muszę zatrzymać, bo jest nieczytelny". Ale okazało się, że jest fanem mitsubishi lancer evolution, którym wtedy jeździłem i dodał: "Wiem, że to auto przyspiesza w 4 sekundy do setki. Sprawa jest prosta -- wsiadam z panem i jak zmieści się pan w tym czasie, to puszczam dalej". Ruszyliśmy, no i bum -- 3,9. Przybiliśmy piątkę i
odjechałem.

Resoraki były zapewne Pana ulubioną zabawką?

- Jak każdego chłopca. Wcześniej chciałem zostać kosmonautą, piosenkarzem albo koszykarzem. Przygoda ze ściganiem zaczęła się od gokartów. Ale byłem za gruby i za ciężki, a do tego sportu potrzeba kogutów wyścigowych. Dlatego szybko postanowiłem przerzucić się na samochody.

Mama rozpaczała?

- Nie zamykała mnie w domu ani nie przykuwała kajdankami, ale w kółko były afery. Jestem uparty. Kiedy z moim najlepszym kolegą dostaliśmy komputery, to po roku, oczywiście, bez wiedzy rodziców, spieniężyliśmy je i staliśmy się posiadaczami dużego fiata. Później były kolejne samochody i jak mama z tatą zobaczyli, że to nie do opanowania, dostałem od nich małego fiata. Klamka zapadła -- maluszek szybko stał się samochodem rajdowym. Pociąłem wszystkie tapicerki, zamiast normalnych siedzeń wstawiłem kubełki. Usunąłem cichy, elegancki tłumik i zastąpiłem go najgłośniejszym. Później były przeróbki silnika. Tak naprawdę, żeby trzy dni pojeździć, musiałem wcześniej dwa tygodnie pod maluchem leżeć. Wzięło mnie wtedy na amen. I trzyma do dziś.

A pamięta Pan pierwszy dzień za kierownicą?

- Piąta klasa podstawówki. Zanim nauczyłem się ruszać, spaliłem cały bak paliwa. Później już codziennie wprowadzałem samochód rodziców do garażu. Potrafiłem wstać o 6.40, żeby tylko przejechać metr albo dwa. Jak wracali z pracy, wjeżdżałem, oczywiście, dwadzieścia tysięcy razy cofając, by równo ustawić auto.

To pewnie wśród kumpli z ławki wzbudzał Pan estymę?

- Na początku chłopaki mi nie wierzyli. Ale niektórzy przychodzili po szkole, patrzyli, jak wprowadzam samochód do garażu i w tych podróżach uczestniczyli ze mną. To była atrakcja! Trasa miała może z 10 metrów, ale poziom ekscytacji był niesamowity.

Dziś zdarza się Panu siedzieć na prawym fotelu?

- Tak, ale jest grupa osób, z którą nigdy nie jeżdżę. Bo często ludzie chcą się popisać i rozwijają horrendalne prędkości. Wtedy mówię: "Chłopie, zwolnij, ja z Wrocławia do Warszawy jadę w cztery i pół i proszę Cię, żebyś prowadził tak samo". Bo zawsze może wyjść krowa, dziecko, pijany człowiek albo wyjechać traktor.

Ale z mamą podobno lubi Pan jeździć?

- Moja mama należy do najostrożniej jeżdżących ludzi na tym świecie. I najczęściej właśnie jej wrocławianie zawdzięczają korki. Zawsze się toczy i mówi: "Ważne, żeby spokojnie i bezpiecznie dojechać do celu". Czasami się denerwuję, że psuje krew innym kierowcom. Z drugiej strony, jeżeli kobieta nie jest mistrzem kierownicy, to lepiej żeby tak zostało. Może kiedyś uda jej się rozpędzić do 40 kilometrów.

Zamienia Pan czasami samochód na inne pojazdy?

- Oczywiście, bo nie wypada przecież być normalnym człowiekiem i siedzieć przed telewizorem. Można na przykład jeździć rowerem. A jak już rowerem, to nie po ulicach, lepiej po lesie. A jak już po lesie, to tylko z górki. A jak z górki, to nie na oznaczonych trasach, bo fajniej między drzewami. Tak właśnie się skończyła moja ostatnia eskapada. Mam poważną kontuzję nogi, bo w ramach spędzania wolnego czasu zaliczyłem dachowanie na rowerze. W tym sezonie na niektórych eliminacjach chodziłem o kulach, a dwie osoby pomagały mi wsiadać do auta. Ale na odcinkach specjalnych poziom adrenaliny rośnie i wtedy już nie czuje się bólu. Poza rowerem uwielbiam różne inne wynalazki -- snowboard, wakeboard, quady. Nie potrafię usiedzieć w domu. No chyba, że Kubica startuje.

Jesteście dobrymi znajomymi, prawda?

- Kolegujemy się od dłuższego czasu. Przyjeżdża do mnie, bo tu jest bezpieczny. W Krakowie paparazzi znają wszystkie jego samochody. Gość dostaje bajońskie wynagrodzenie i ma życie jak ze snu, ale cena tego jest bardzo wysoka -- nie może pojawić się w Polsce, nie może wyjść do sklepu po mineralną. Zawsze się na to żali. A u mnie nikt go nie szuka. Tyle że jak przyjeżdża, to nigdzie nie wychodzimy, bo nawet jak ubierze kaptur i okulary, to można go rozpoznać po nosie. Najczęściej jeździmy na quadach pod Wałbrzychem.

Kto wygrywa?

- Ostatnio ja, bo mam większe doświadczenie. Ale na playStation to Robert zawsze jest pierwszy, facet jest nie do pobicia. Ma niesamowity talent. W 2003 zaproponowałem mu start w rajdzie Barbórki. Pierwszy raz siedział w aucie rajdowym i zajął siódme miejsce. Dla porównania Krzysiek Hołowczyc był czternasty! Kubica będzie mistrzem świata i to już niedługo, jestem pewien.

Kobieta gorzej sobie radzi za kółkiem -- stereotyp?

- Zdarzają się świetne babki, zdarzają się fatalni faceci. Ale w większości przypadków rzeczywiście kobiety są gorszymi kierowcami. Denerwuje mnie na przykład, jak jadą i pudrują nos albo malują usta.

Ale jak już, to przecież robią to w korkach!

- Nie szkodzi. Później przez następnych piętnaście kilometrów patrzą, czy dobrze wyglądają.

Zmieńmy temat. Jako absolwent akademii ekonomicznej potrafi Pan całkę wyliczyć?

- O nie. Chociaż z matematyki zawsze byłem dobry, bo mój stryj jest profesorem na jednej z wrocławskich uczelni. Przy każdej okazji sprawdzał stan mojej wiedzy, nawet podczas wigilii. Ale teraz, mam nadzieję, że wujek tego nie przeczyta, nie poradziłbym sobie z takimi skomplikowanymi działaniami.

W domu kto kasę trzyma?

- Jak to kto? Ja. Nie jest tak wszędzie?

A porządek też Pan?

- Niekoniecznie. Strasznie bałaganię i nie potrafię nad tym zapanować. I zawsze zostawiam zachlapaną łazienkę. Mieszkam z żoną i córeczką, dwudziestomiesięczną Oliwką. Nie wyobrażam sobie bez niej życia. A żonę mam od miesiąca.

I pewnie do ślubu pojechaliście samochodem rajdowym?

- Jasne, prowadziłem. Ale jak wyszedłem z kościoła, to bardzo się zdziwiłem, bo stał drugi samochód. Dwudziestoczteroletnia syrena, odremontowana, spod igły, dwukolorowa. Z potężną kokardą, na fotelach misie, z tyłu piesek z kiwającą głową, na lusterkach zawieszone kostki, na maksa wieśniackie. To był prezent od mojego teamu, coś niesamowitego. Aż chciałem nią, a nie rajdówką, pojechać na wesele.

Co się teraz dzieje z syrenką?

- Stoi w bezpiecznym miejscu, jeżdżę nią czasami, ale mi żal, bo jest tak pięknie odpicowana.

Ale służbowych aut Panu nie szkoda? Zniszczył Pan na pewno kilkanaście. Z drzewami też były spotkania?

- Wiele. Jak się wypada z trasy i już wiadomo, że będzie wypadek, to są ułamki sekund. Człowiek wtedy myśli tylko i wyłącznie o tym, czy auto będzie na tyle sprawne, żeby ruszyć dalej. I wrzuca zaraz pierwszy bieg. Najczęściej jest ciężko, bo np. samochód nie ma kół. Ale próbować trzeba zawsze.

 

REKLAMA