NH: Kim Ki-Duk we Wrocławiu

Radio RAM | Utworzono: 22.07.2011, 14:18 | Zmodyfikowano: 23.07.2011, 15:26
A|A|A

Fot. mat. prasowe

W sobotę przyjedzie na Nowe Horyzonty koreański reżyser Kim Ki-Duk, jeden z ulubieńców festiwalowej publiczności, twórca niezapomnianych filmów, m.in „Pusty dom” i „Wiosna, lato, jesień, zima i wiosna”. Od soboty będzie można oglądać jego najnowsze dzieło – osobistą spowiedź, „Arirang”. Reżyser zwierza się do kamery dlaczego nie może kręcić filmów.

„Arirang” wygrało tegoroczną sekcję „Un Certain Regard” na festiwalu w Cannes. We Wrocławiu startuje w konkursie filmów o sztuce. Seanse na Nowych Horyzontach: w sobotę o 13:15, w niedzielę o 16:15, w obu przypadkach w Heliosie. Oto nasza recenzja.

Arirang to filmowa medytacja. Bolesna dla jej autora, przejmująca dla widzów.

Dzienniki prowadzone przez artystów bywają fascynującą lekturą. Możemy nie tylko lepiej zrozumieć twórców, ale też przekonać się jak odległe potrafi być ich życie od wizji, którą sami konstruujemy na bazie ich dokonań. Kim Ki-Duk, jak na prawdziwego mistrza kina przystało stworzył dziennik filmowy. Porównać go można nie do luźnych zapisków, ale zredagowanego spojrzenia wstecz.

Nie oglądamy w „Arirang” niedbałych ujęć, codziennej kroniki pełnej porannych nieostrości i wieczornych zamgleń. Kim Ki-Duk nie unika banalnych elementów samotnej egzystencji, ale wszystko jest precyzyjnie zmontowane, konstrukcja się zazębia, wytrawny reżyser potrafi w pojedynkę zainscenizować jedną scenę w dwóch różnych ujęciach. To wielka nauka dla wszystkich twórców kina niezależnego, artystycznego i off-owego – genialny pomysł można wzbogacić kapitalną realizacją. Trzeba tylko być diabelnie zdolnym.

Kim Ki-Duk ma tę zdolność, od której niech inni się uczą. A mimo to jego filmowy dziennik jest zapisem lat spędzonych w samotni, nieogrzewanej chacie, odciętej od świata. Koreański twórca nie był w stanie nakręcić kolejnego filmu, załamał się nerwowo po wypadku, do którego doszło na planie jego poprzedniej produkcji. Aktorka, odgrywająca scenę powieszenia, o mało nie zginęła naprawdę. Kim Ki-Duk wszystko odchorował, odseparował się od przemysłu filmowego. Czy zatem „Arirang” nie jest jedynie formą psychoterapii i świadectwem obudzonej na nowo artystowskiej próżności, skoro reżyser postanowił pokazać intymne kadry światu? Taka obawa z pewnością istniała, ale Kim Ki-Duk nie wpadł we własną pułapkę.

Nie prowadzi prostego monologu przed kamerą, przetykanego scenami jedzenia, rozpalania ognia i zamykania się w namiocie. Zadbał o fabularną niemalże oprawę, sam siebie przesłuchuje, zadaje brutalne pytania, udziela niełatwych odpowiedzi. Na ile Kim Ki-Duk jest z widzami szczery? Nie sposób ocenić stopnia kreacji w „Arirang”, ale mimo prezentowania kilku aktorskich sztuczek koreański twórca wydaje się przed kamerą do bólu autentyczny. Na pewno jest przekonujący i zdecydowanie potwierdza, że jako mistrz sztuki filmowej potrafi znaleźć odpowiednie ujęcie w każdej życiowej sytuacji.

Nawet jeśli sam utrzymuje, że nie dorósł do swoich bohaterów. Skoro jednak widzowie nie zmieniają na trwałe swoich życiowych postaw pod wpływem obejrzanych filmów to dlaczego mamy wymagać od reżyserów, by na trwale ubogacali się, kreując alternatywną rzeczywistość. Wiwisekcja na oczach widzów ma swoją kulminację w przejmującym wykonaniu „Arirang” - ludowej pieśni koreańskiej. Wspaniale, że Kim Ki-Duk odśpiewał ją w Cannes, odbierając główną nagrodę sekcji Un Certain Regard. Jego spojrzenie jest nam potrzebne.

REKLAMA