Dzieciom trzeba się poświęcić

Radio RAM | Utworzono: 18.10.2007, 14:43 | Zmodyfikowano: 29.10.2007, 17:23
A|A|A

Ćwierć wieku temu zaczęła Pani produkować tworzywa sztuczne. Dlaczego? Przecież Pani jest nauczycielką, uczyła Pani angielskiego.

- Musiałam odejść ze szkoły. Wiedziałam, że prędzej, czy później zostanę zwolniona. Starszy syn był internowany w stanie wojennym. Ja stanęłam w obronie moich uczniów. Uczyłam w VII Liceum Ogólnokształcącym. Przy placu Pereca ciągle były zadymy. W bramie koło szkoły zomowcy dorwali mojego ucznia, chcieli mu obciąć włosy. A ja już widziałam krew, bo chyba mu podcięli ucho. Rzuciłam się na nich, wzywano mnie na milicję za czynną napaść na funkcjonariusza. Mój mąż był dyrektorem banku i doradcą finansowym "Solidarności". Posądzono go, że uprzedził dolnośląską "S" o stanie wojennym, więc oni zdążyli zabrać z banku pieniądze. Mąż nic o tych planach nie wiedział. Ale został zwolniony, z z wilczym biletem, bez prawa zatrudnienia.

Co zrobiliście, kiedy oboje zostaliście bez pracy?

- Nie załamaliśmy rąk. Mąż porozmawiał z rzemieślnikami, któryś z nich złożył pierwszą, bardzo prostą wtryskarkę. Wówczas nie można było prowadzić własnej działalności, tylko należeć do spółdzielni. We Wrocławiu nasze nazwisko było trefne, więc mąż zapisał się do spółdzielni rzemieślników w Trzebnicy. Zaczęliśmy od guzików. W ogóle ich nie było w sklepach, więc pomyślałam, że namaluję projekty i zrobimy. Ale nie było też tworzywa. Trzeba było pojechać do Warszawy, polistyren do guzików.

Wiedziała Pani, co to jest?

- Nic nie wiedziałam, byłam zupełnie zielona. Nauczycielka - humanistka zabrała się za chemię! Musiałam się wszystkiego uczyć. Ale przywiozłam tworzywo z Warszawy. Zaczęliśmy robić guziki.

A potem?

- Kolejne nieszczęście. Mąż nie wytrzymał presji. Był młody, wysportowany, w ogóle nie chorował. Dostał udaru i zmarł. To był koszmar. Zostałam sama. Młodszy syn miał 10 lat, był ukochanym synusiem taty. Wiele przeszedł. Widział, jak brata zabierali w nocy, jak umierał ojciec. Nie mógł się odnaleźć. Powiedziałam sobie, że muszę przerwać koszmar. Zabrałam się więc za ciężką fizyczną pracę. Zawsze powtarzam, że przez fizyczną pracę można uleczyć każdy umysł i każde nieszczęście. Bo jojczenie, wyżalanie się do niczego nie prowadzi. Pracowałam po 12-16 godzin dziennie przy maszynie i przy gradowania guzików. A to jest nieprawdopodobna praca. Każdy guzik ma zadzior, który trzeba ściąć maleńkim nożem. Przez moje ręce dziennie przechodziło 12 tysięcy guzików.

Synowie Pani pomagali?

- Tak. Po guzikach przyszedł czas na doniczki, dobrze się sprzedawały. Syn pakował je do plecaka razem z guzikami, siadał na rower i jechał do sklepów.

Nie buntowali się, że muszą pracować, zamiast używać życia?

- Starszy nie. Wiedział, że to konieczność. Młodszy był dzieckiem i oczywiście się buntował, ale pracował.

Dla Pani to też nie była wymarzona sytuacja.

- Powtarzałam sobie, że muszę przetrwać ten czas. Że jeszcze jeden dzień, jeszcze miesiąc, może rok. I tak minęło 9 lat. Kiedy dostałam sygnał, że mogę wrócić do szkoły, powiedziałam: chała, nigdzie nie wracam. Daję szansę synom. Był rok 1989, można było pracować na własny rachunek. I postanowiłam pracować dla synów. Dziś nasza firma jest firmą na skalę europejską, mamy oddział nawet na Bliskim Wschodzie.

Pracownicy nazywają Panią "królową matką". Dlaczego?

- W firmie pracuje 700 osób, są oczywiście zarządzający, moi synowie. Ale ludzie na produkcji czekają, aż się pokażę. Wobec tego codziennie przychodzę na tzw. obchód. I wyłuskuję problemy, wszystkie spisuję i dzwonię do osób za nie odpowiedzialnych. Przyzwyczaiłam już do tego załogę. Wiem, kiedy kogoś boli ząb, kiedy dziewczynę źle potraktował narzeczony. Od początku zatrudniam niepełnosprawnych. I przewidziałam, że służba zdrowia będzie miała kłopoty, więc sześć lat temu na Karłowicach powstała przychodnia z rehabilitacja dla moich pracowników.
Dla wszystkich jestem życzliwa. To się wzięło stąd, że przez lata byłam belfrem i w każdym uczniu widziałam dobro.

Jest Pani szczęśliwa?

- Wnuki dają mi wiele radości. Szczęście przynosi pomoc innym, kiedy dzięki mnie stają na nogi. Pieniądze są na ostatnim miejscu, bo mam małe potrzeby. Żebym mogła się podzielić z kimś, kto tego potrzebuje i zrobić zakupy bez kłopotu.

Poradziła sobie Pani z wychowaniem dwóch synów, choć była Pani sama i ciężko pracowała. Ma Pani receptę na dobre wychowanie?

- Trzeba poświęcić dzieciom czas. Nie inwestowałam w kosmetyczkę czy fryzjera. Zawsze na pierwszym miejscu była rozmowa z dziećmi, posiłki o odpowiednich porach.

Nigdy nie było konfliktów?

- Raz przyłożyłam kapciem synowi, to tak się śmiał, że aż turlał po podłodze. Ale to było po wywiadówce, kiedy pani Miodkowej przestawili szafę. Nigdy nie podnosiłam głosu, ale wtedy się zdenerwowałam. Z dzieckiem trzeba być, nie chodzić po restauracjach, na pogaduszki. Dzieciom trzeba poświęcić czas i prowadzić dom otwarty dla ich przyjaciół. Bardziej dbać o ludzi, niż o dywan, który goście mogą zadeptać. To dzięki takiemu podejściu do ludzi mam do dziś kontakt z moimi pierwszymi uczniami z Technikum Hotelarskiego, choć sama mam przecież 70 lat, a oni po 65.

REKLAMA