Wszystko co kocham (*****)

Jan Pelczar | Utworzono: 16.01.2010, 18:46 | Zmodyfikowano: 17.01.2010, 10:07
A|A|A

„Wszystko co kocham” wpisuje w polskie Wybrzeże czasów stanu wojennego schemat „Romea i Julii”.

Zamiast Montekich i Kapuletich mamy ojców z Solidarności i Marynarki Wojennej. Fabularne chwyty nie są jednak najważniejsze, tak jak w poprzednich filmach Borcucha, z „Tulipanami” na czele, najbardziej istotne jest tło. Kamera Michała Englerta ma tu czasem zmienić się w kalejdoskop z lat młodości. Pojawiają się kadry, które ustawiono symbolicznie: chłopcy jadący na koncert idą w przeciwnym kierunku niż maszerujący żołnierze. Widz się nie skrzywi, bo jego z kolei prowadzi nostalgiczna muzyka Daniela Blooma. Ważniejszy od niej będzie tylko sceniczny punk-rock.

Tytuł filmu to nazwa zespołu głównego bohatera. Skrót WCK nie będzie przypadkowy. Janek krzyczy ze sceny teksty prawdziwej grupy „WC” (chyba późniejsze niż filmowe tło –co z tego, skoro kadry u Borcucha też można nazwać wyidealizowaną ciemnością), spaceruje z dziewczyną na tle bajecznego muru z reklamą ryb (wędzonych, z konserwy i smażonych), wydurnia się po „Wejściu smoka” (obejrzanym w kinie Wicher), pali Klubowe (po próbie w odrapanym wagonie), ćwiczy Bacha, gra w hokeja, gdy jeszcze z oblodzonych ulic nie ściąga mieszkańców Wybrzeża godzina milicyjna. Mateusz Kościukiewicz i Olga Frycz tworzą na ekranie parę niebanalną. Frycz dostała rolę towarzyszącą – ładnie się uśmiecha, dąsa, pięknie wygląda w szkolnej białej koszuli z przyszytą tarczą, Kościukiewicz szuka swojej drogi. Nie naśladuje idoli współczesnych nastolatek, czy bohatera „Control” o „Joy Division”, z którym na siłę mógłby mieć więcej wspólnego. Charyzma zbudowana nie na ładnej buzi i wyrazistej mowie, a na nieuchwytnym łobuzerskim uśmiechu, zwieszonej głowie, oczach - mrużonych, gdy trzeba stanąć oko w oko z wyzwaniem. Kościukiewicz poradził sobie dojrzale z dojrzewającym chłopakiem, a przecież to rola jakich było w kinie tysiące – trudno było widza zaskoczyć, ale udało się wykrzesać emocjonalny ogień, złapać za serce. A także przemycić kilka odważnych żartów – nie słowem, obrazem. To z reguły różne napisy i rekwizyty, widoczne w tle, ale także scena, powiedzmy łóżkowa, z Katarzyną Herman. Jej polska Malena przełamie lody z nastoletnim młodzieńcem. „Fajka w gębie” – komentuje rozbawiona sala, bo Herman nie wypuszcza papierosa z ust. Ta scena była dla mnie jednym z zaskoczeń filmu, byłem pewien, że samotnej i znudzonej sąsiadce wpadnie w oko raczej Kazik, zagrany przez zabójczo przystojnego Jakuba Gierszała. Najlepszy kumpel Janka to prowodyr scenicznych manifestów, który chowa się przed kolegami i nauczycielkami, gdy pobije go ojciec.

Szkoły i domowych brudów w „WCK” właściwie się nie pierze – wystarczy kilka małżeńskich dialogów i tekst o trzymaniu klasy w maskach gazowych, a także piękny temat na tablicy: „Beniowski a sprawa polska”. Borcuch o sprawie polskiej chce mówić przy okazji. Nie uprawia filmowej publicystyki, jak przytłaczająca większość filmowców-rodaków, opowiada historie indywidualne, rzecz normalna dla artysty. Jego bohater mógłby śpiewać do ukochanej Basi: Świat stał w ogniu i nikt nie mógł mnie uratować poza Tobą. Wyprzedziłby zagraniczny oryginał, tak jak to uczynił w filmowej chronologii z polską piosenką. Wolał jednak grać punk-rocka z kolegami, a przecież „punk-rock nie jest romantyczny”. Tak mówił Janek. Baśka nie uwierzyła. I słusznie. Reżyser, który bohatera stworzył, pokazuje jak bardzo Janek się mylił.

Drugi tytuł tego filmu mógłby mieć na imię pomyłka. Co druga scena pokazuje bowiem jak bardzo wszyscy się w Polsce mylili, mylą i mylić będą. Dwie ważne postaci dla głównego bohatera – ojciec i pierwsza miłość – powtarzają, że w kraju nie ma przyszłości. W zimie stanu wojennego, gdy toczy się akcja filmu, większość Polaków rzeczywiście nie uwierzyłaby, że kiedyś będą patrzeć na design PRL-u z nostalgią - z sentymentem podziwiać kubek do mleka oraz zestaw wypoczynkowy tej, która „ładnie mieszka”. Najważniejszy wniosek po „WCK” jest jednak współczesny: polskie filmy wreszcie się zmieniają. I tu docieramy do pomyłki bliskiej kinomanom. Najważniejsi krytycy w kraju ową zmianę wieszczyli już kilkakrotnie, nie widząc wtórności „Warszaw”, „Sztuczek”, „Komorników”. Trzeba było młodych polskich twórców, dynamitu pomysłów z „33 scen z życia”, „Rysy”, „Wojny polsko-ruskiej” i „Domu złego”, by widz uwierzył. Większość nie mówi już publicznie „nie chodzę na filmy polskie”. Na „Wszystko co kocham” idzie młodzież, z puszkami piwa i przemyconymi blantami. Z zaciekawieniem szepczą pytająco w swoim rzędzie: dlaczego ci młodzi, których oglądają na ekranie spotykają się na strychach, klatkach schodowych i murkach, a nie w klubach i knajpach. Oglądają energiczny, romantyczny wycinek z dawnej rzeczywistości, opowiedziany z bliskiej, bezpośredniej perspektywy, bez zadęcia. Na ich oczach pierwszy polski film trafia do głównego konkursu w Sundance. Ten sam film w Gdyni nie dostał żadnej nagrody, poza Klakierem od publiczności, która „WCK” oklaskiwała najdłużej. To kolejna pomyłka związana z filmem Jacka Borcucha, ale i najmniej zaskakująca. Gdynia jest już dla polskiego kina tym, czym Polski Związek Piłki Nożnej dla biało-czerwonego futbolu: najmocniejszym hamulcem. Nagradza się filmy najbardziej bezpieczne, polegające na sprawnym rzemiośle. A wystarczy posłuchać drewnianych dialogów „Małej Moskwy” i żywego języka „Wszystko co kocham”, by zrozumieć różnicę między melodramatyczną czytanką z minionej epoki, a urzekającym świadectwem dawnego dojrzewania. Niby w „Małej Moskwie” powtarzają: „kurica nie ptica, a Polsza nie zagranica”, a w „WCK” równie oklepane: „albo Ruskie wejdą albo będzie wojna domowa”, ale różnica jest kolosalna.

Mniejsza jest, niż się wydaje, przepaść między tamtą Polską a obecną. Wystarczy posłuchać o czym, słowami WC, śpiewa WCK na szkolnym balu:

Pozoranci fetyszyści/syf,syf/pozabijać ich/pokolenie konformistów /syf,syf/pozabijać ich(…)ideały twe – pozabijaj je/czas, już czas/pozabijać was.

Jacek Borcuch pozostaje blisko swoich bohaterów, nie skazał ich na stereotypy. Ojciec-wojskowy nie zdejmuje paska przy każdej okazji i nie odreagowuje potężnych stresów na zbuntowanych nastolatkach. A jego syn potrafi z nim płakać po stracie babci. Śmierć pokazał Borcuch czulej niż miłość, najbardziej prawdziwie. Rozmowa o grzebieniu, o potarganych włosach – to jedna z najpiękniejszych scen filmu, jeden z najbardziej bezpretensjonalnie wzruszających dialogów. I kolejna okazja, by Andrzej Chyra potwierdził swoją klasę. Jego aktorstwo ze „Wszystko co kocham” stawia reszcie obsady poprzeczkę zbyt wysoko. Przeskoczyć jest ją w stanie jedynie Zbigniew Malanowicz jako dziadek. W jednej scenie zada najważniejsze w całym filmie pytania. Janek dowie się, że jego ojciec – wojskowy w czasie stanu wojennego – też zawsze bujał w obłokach. A główny bohater chłonie świat zmysłami. Nawet w stanie wojennym. Piękniejszego azylu nie ma. Jak śpiewało WC:

Nie chcę jeszcze umierać/ Słowa puste i głośne/ Wszystko takie wyniosłe/ Wciąż upadki i wzloty/Czołgi i samoloty.

REKLAMA